To taka parafraza tytułu książki Stanisława Lema. Jakiś miesiąc temu wygenerowałem wpis, którego nie zdążyłem opublikować. Teraz go znalazłem. Za dużo się działo i w rezultacie zaaapooomniałem o nim. Jego pierwotny tytuł brzmiał: „Zwykły wieczór”. Niech więc idzie w świat, bo życie treningowe składa się przede wszystkim z takiej kaszy zwykłych wieczorów, z rzadka okraszonych warsztatowymi spyrkami.
„Zwykły wieczór”
Jeszcze stygnę, po festiwalu. Działo się, działo i muszę sobie to poukładać, co było, jakie ploteczki mogę zdradzić, a jakie nie, i które anegdoty opowiedzieć. Dużo tego było. Napiszę więc o zwykłym wieczorze. Tak zwykłym, jaki obecnie trochę rzadziej staje się moim udziałem. Ale…
Właśnie. Nie doceniałem tych wieczorów wtedy, kiedy częściej były moim udziałem. Były normalne, nieomal niezauważalne. Rutyna. Od jakiegoś czasu na Polu Mokotowskim pojawiam się rzadziej. Well, Korona Kielce, zmiany zawodowe, jakieś zawirowania, zmiany w życiu i bach, to już nie jest takie częste. Trochę mi wstyd. Choć wiem, że Marek nie wywali mnie na zbity koci pyszczek, to czasami wolę poćwiczyć w parku bliżej domu. Taki syndrom dupy nosorożca.
Jednak pojawiam się, co jakiś czas. I tak było poprzedniego wtorku. Pojechałem. Jak za dawnych czasów, zaraz po pracy, by poćwiczyć jeszcze trochę Tai Chi przed właściwym treningiem.
Pole Mokotowskie o tej porze roku pustoszeje, a okoliczny plac zabaw cichnie. Niestety widać pewne niepozytywne zmiany. Rewitalizacja Pola idzie pełną parą. My, ćwiczący, obserwujemy to z niepokojem. Wiem, że będzie „ładniej” i bardziej „dla ludzi”. Na przykład: te katafalki ustawione przed naszą świętą mirabelką są ohydne. Bębenki ustawione nieopodal będą generowały niepotrzebny hałas. To już nie będzie to miejsce…
Dobra, koniec płaczów. Żyjmy chwilą, a chwila była, oj była…
Kiedy przyszedłem, spotkałem pana Bartosza wieszającego siatkę pomiędzy drzewami. To na wpół legendarna postać ze starych czasów Skry. Ma niesamowitą pamięć. Rozmawiałem z nim raptem dwa razy w ciągu kilkunastu lat, a on za każdym razem, kiedy mnie zauważa, pozdrawia gestem ręki. Czuję się zaszczycony.
legenda pana Bartosza
Kiedy ćwiczyłem formy, do pana Bartosza doszlusowała niewielka grupka ćwiczących… z zazdrością obserwowałem ćwiczenia, które im serwował. Uwielbiam go podglądać, to taki treningowy MacGajwer. Pewnie byłby w stanie sam zbudować stadion lekkoatletyczny mając do dyspozycji blok kartonu A4 i sznurówki.
Kiedy powoli gasło już słoneczne światło, z oddali, na ścieżce wschodzącego księżycowego światła, pojawił się Jurek. Szwedzi taką księżycową ścieżkę nazywają mangata, to ładne silne słowo. Jurek też jest (nie, nie wiem czy jest ładny, nie znam się), ale jest silny i ogólnie ma jeszcze kilka przymiotów, których mu zazdroszczę. Tym razem uraczył mnie opowieścią o ostatnich zawodach, w których startował, o biegach na dystanse, których nie mogę sobie wyobrazić i o tym, jak mu się podoba bycie emerytem. Bo tak, Jurek to człowiek, który mówi do mnie per „młody człowieku” i ma do tego pełne prawo.
Zaczęliśmy ćwiczyć. Marek, niestety, zgłosił tego dnia nieprzygotowanie, więc upiekło mi się prezentowanie nędznych wyników mojej samodzielnej pracy. Czekaliśmy na Adasia, jako na tego, który miałby więcej pomysłów na usystematyzowany trening. Ten pojawił się znienacka niczym szekspirowski sen złoty lub ten, no, chochoł w Bronowicach. Od razu trening się mocno zagęścił. Potem jeszcze pojawiła się Aśka. Aśka dojeżdża kolejką, a to bardzo nieprzewidywalny środek transportu. Psuje się zawsze, kiedy człowiek chce gdzieś jechać. Do kompletu pojawił się jeszcze wielki i jasny, rzucający srebrne cienie, Księżyc. Dzięki niemu widzieliśmy cokolwiek i mogliśmy omijać dziury wykopane przez psy (ludzie, nie dawajcie im kopać tych dziur, można na tym połamać nogi). Na koniec do kompletu, obok Księżyca, pojawił się Jowisz, który w tych dniach jest wyjątkowo blisko Ziemi. Tak blisko, że nawet moją lunetą ustawioną, bądź co bądź w mieście, widać jego cztery największe księżyce.
podziwiając księżyc
Ot, taki trening. Wiem, że część osób nie takich wpisów oczekuje, bo spodziewa się czegoś o Tai Chi, o treningu, a jest o… (i tu konkurs, o czym to jest? Najciekawsza odpowiedź będzie uhonorowana nagrodą w postaci kawy na Bakalao). A tu nie ma opisanych ćwiczeń, tylko taka impresja z treningu.
1
Jeśli podoba Ci się moja twórczość i chciałbyś mnie wspomóc w realizowaniu pasji ćwiczenia i propagowania Tai Chi możesz mieć w tym niewielki udział.
Postaw mi kawę (kliknij obok).
Dziękuję.
Ale to jakoś tak się plecie. Ja kiedyś bardzo chciałem opanować dużo form (chyba nawet wszystkie), ćwiczyć na sali pełnej młodych dziewcząt wzdychających do moich płynnych ruchów, być autorytetem. Chciałem na siłę nieść przed sobą jedyny słuszny przekaz.
Ale cóż, takie miałem wtedy wzorce. Teraz doceniam światło Księżyca, sarnę pomiędzy drzewami i stado wróbli wylatujące z krzaków. Nie przeszkadza mi ćwicząca obok grupa praktykująca inny styl, który kiedyś bym na siłę korygował. Te lata treningów nie dały mi tego, co chciałem. I dobrze… Widocznie ktoś wiedział lepiej.
To jest bardzo piękny esej o tym, że życie jest cudem. PS. Też dawno tam nie byłam. Ale dzięki Tobie jakbym była. 🙂
A co to jest esej?
Ooooo..
Gdy Jowisz podle Xiężyca,
W dołku łamie się gica!
Gdy przebierze miarka,
Będzie z KO sparka!
To bardziej wyglądało tak: ooOoo