To kultowy cytat z „Misia”, filmu który to można lubić lub nie — ale trzeba przyznać, że miał on spory wpływ na współczesny język polski. Co to ma wspólnego ze mną? No tylko to, że byłem „we wiosce”. Dokładnie w Wiosce Żywej Archeologii na warszawskim Bródnie. Zaiste ciekawe miejsce, gdzie można zobaczyć sowę, pokarmić gęsi i owce (specjalną karmą kupioną na miejscu). Są jeszcze ule i można brać udział w ciekawych warsztatach np. miodobrania. Ciekawa jest ustawiona na środku duża jurta, miejscowy „dżem ze świni” oraz produkty z wędzarki. Polecam ich stronę na FB, znajdziecie tam sporo ciekawych ogłoszeń.

Wiadomo jednak, że karmienię owiec jakoś nie leży w centrum mojego uniwersum. Miłe zwierzaczki, przy okazji można im to i owo podsunąć, ale to nie to lubią takie spasione tygrysy jak ja. Korzystając z pięknej pogody postanowiłem skorzystać z warsztatów „Łucznictwa intuicyjnego” oraz „Nauki rzucania nożem”. Obie te imprezy odbywają się cyklicznie, w soboty, na terenie wspomnianej już wioski. Ale po kolei.
„Gdy cięciwa daje łupnia, łatwo zrobić z siebie durnia”
Łuk — lubię ten sprzęt, ale ze strzelaniem jestem raczej na bakier. Całe szczęście, że Jiuzhizi, który jest czasami świadkiem moich wysiłków, ratuje mnie dobrą radą. Staram się je wprowadzić w życie, ale cóż… Łucznictwo nie jest pierwszoplanową działalnością i siłą rzeczy ilość powtórzeń jest za mała. Kiedy zatem przeczytałem o możliwości pobierania sobotnich lekcji, ucieszyłem się. Wioska jest w miarę blisko mojego domu i będę miał tam nauczyciela, który deklaruje się, że będzie mnie monitorował w czasie treningu.

Za ticzera robi tam Piotr Chmielarz. On sam o sobie mówi, że jest człowiekiem energooszczędnym. I zaprawdę powiadam Wam, że o ile Danusia twierdzi, żem flegmatyk skończony, to przy Piotrze czułem się jak ten rysunkowy diabeł tasmański. Ale fajnie, fajnie, bo jak ktoś ma cierpliwość, żeby mnie korygować, to nic innego nie wypada robić, tylko z tego korzystać. I skorzystałem. Pochwalę się tylko, że Piotr zauważył, iż naciągając cięciwę, unoszę łokieć ręki cięciwnej do góry. Hurej!!! To była jedna z rzeczy, na którą Jiuzhizi zwracał mi często uwagę, może więc w końcu coś przyswoiłem.

Na całym dwugodzinnym spotkaniu było nas raptem dwóch uczniów. Plus przyprowadzona przez Piotra dziwczynka imieniem Pola — niewielka blondyneczka, którą to ze względu na wiecznie naciągnięty na głowę kaptur przezwałem w myślach Polą Hood. Warunki były wręcz idealne. Nigdzie nie znajdziecie prywatnego nauczyciela na dwie godziny, w dodatku za tak niewielkie pieniądze (15 PLN). Naprawdę polecam każdemu takie lekcje, nawet nie trzeba mieć własnego łuku. Teoretycznie tym zaproszeniem strzelam sobie w kolano (choć akurat z łuku ciężko), bo fajnie byłoby, żeby nie było tam tłumów, miałbym to miejsce tylko dla siebie. Ale tak szczerze jakoś w tłumy nie wierzę, a kilka osób więcej i będzie weselej.
„Przykazanie takie przekazuje wam – po pierwsze rzucając, nie należy trafiać”
To nie koniec atrakcji, kiedy Piotr zwinął swój niewielki kramik, pojawiła się przemiła para – Kasia i Artur. Oboje mieli prowadzić warsztaty „Rzucania nożem i toporkiem”.
Na początek trochę pracy fizycznej przy rozkładaniu celów w postaci grubych plastrów drewna, szykowaniu masy różnorakiego żelastwa służącego do rzucania oraz precyzyjnym wyznaczaniu dystansu… i kiedy zaczynaliśmy, było nas równo trzech dorosłych i jedna dziewczynka, która świetnie się bawiła, rzucając nożami pod czujnym okiem tatusia. Znów więc, pomimo dobrego czasu i niskiej ceny (10 PLN), mało kto się pojawił.

I cóż, jeszcze raz okazało się, że mamy skłonność do lekceważenia rzeczy, których nie znamy. W każdym razie ja się do tego przyznaje. Uważałem rzucanie nożem za rzecz nieskomplikowaną (co nie znaczy łatwą), a tu okazało się, że jest tam w ciul elemnetów, począwszy od oddechu, a skończywszy na specyficznej pracy palca wsakazującego.
Jak mi poszło? Artur uczył mnie rzucania nożem metodą bezobrotową. Metody obrotowej naucza Kasia, ale myślałem, że kiedy wybiorę Artura, pójdzie prościej. A tu okazało się, że metoda bezobrotowa ma ze dwadzieścia odmian, z czego większość rosyjskie, i dość skomplikowaną ścieżkę ćwiczeń przygotowujących. I zaczęły się schody, bo za nic nie mogłem dopasować pracy palca wskazującego do uwolnienia z uchwytu noża. Dość powiedzieć, że jak już zaczęło mi coś wychodzić to Artur, z uśmiechem siedmiolatka, dorzucił jeszcze przenoszenie ciężaru i … umarł w butach. Wszystko szlag trafił.

Artur też jest dobrym i wyrozumiałym nauczycielem. Cechuje go także cierpliwość (nie miałem okazji skorzystać z nauk Kingi, następnym razem), potrafi zmienić sposób rzucania, tak by dopasować go do „specyfiki” rzucającego. To rzadka umiejętność. W rezultacie po dwóch godzinach nauki trafiałem w tarcze z nieprzypadkową regularnością.
Od razu odpowiem na pytanie, czy to bezpieczna zabawa. W zasadzie tak. Trzeba mieć jednak oczy dookoła głowy, bo jednym z etapów treningu jest rzucanie takiego „prawie kontrolowanego rykoszetu”, a wiadomo, że człowiek rzuca, a Pan Bóg noże nosi. Czasami zastanawiałem się, jak to się stało, że sam siebie nie zaciukałem. No sorki, musiałem to napisać. To świetna zabawa, wspaniała rozrywka i sposób na spędzanie wolnego czasu, ale trzeba uważać. Danusia by mnie zaciukała powtórnie jakbym wrócił do domu pocięty nożem, do dziś wypomina mi siniaka spowodowanego cięciwą.

„Podsumowania słów kilka, czyli wynurzenia wyliniałego wilka”
Czy znalazłem tego dnia jakieś nowe praktyki dla siebie? Nie wiem. Kiedyś przecież odżegnywałem się od bicza, a teraz go lubię. Łuk próbuje oswoić już od jakiegoś czasu, a nóż? Czy będzie jednorazową przygodą? Nawet jeśli była ona jednorazowa, nauczyła mnie czegoś. Czego? Na przykład tego, że łuk wymaga spokojnego umysłu, żeby strzelać. Niby powinno być mi łatwo, to jeden z elementów praktyki Zhan Zhuang, Tai Chi i całego Kung Fu. Ale czy trzymanie w rękach napiętego łuku i chęć trafienia ułatwiają utrzymanie spokoju umysłu? Okazuje się, że napięcie ciała i ta chęć „ulżenia” sobiedaje wprost przeciwny efekt. Strzelanie z łuku daje mi możliwość poćwiczenia tych elementu. Nóż natomiast uświadomił mi, że nie umiem przekazywać energii z ruchu ciała na tak lekki przedmiot, jakim jest rzutka. Że co innego jest trzymać w ręku laskę czy miecz, a co innego nadać jakiemuś przedmiotowi energię (tak, energię Qi także!!) i go uwolnić.
I wiem, że łuk to łuk, a nóż to nóż… I jedno i drugie to nie jest Tai Chi (choć może był jakiś mistrz Tai Chi rzucający dobrze nożem — byłi na pewno dobrze strzelający z łuku), ale jakieś nauki można wynieść ze wszystkiego. Przy okazji też spędzić aktywnie czas, dobrze się przy tym bawiąc. Czyli czegoż chcieć więcej.
Raz jeszcze polecam Wioskę Żywej Archeologii i to, co tam się dzieje.