Akademia On-line
Guangfu - miasto Tai Chi,
treningowa podróż życia


Wykład i praktyka

Nowa nabór na trening Tai Chi
Warszawa Powiśle


kameralna grupa

Skaryszewskie spotkania
z Qi Gongiem


(Działamy dalej!!!) w każdą środę 10:30-12:00

Tai Chi we wnętrzu wulkanów

Słowem wstępu: wpis pomimo wyraźnego zabarwienia turystycznego poświęcony jest treningowi i praktyce Tai Chi. W każdym razie mojej praktyce i mojemu treningowi, jako i cały ten blog zresztą.

Tak, czegóż się nie robi, żeby osiągnąć poczytność i mołojecką sławę. Niektórzy jedzą jakieś okropieństwa albo wzorem amerykańskiej młodzieży sikają sobie w galoty. Ja postanowiłem uzyskać nieco poklasku, ćwicząc w nietypowym miejscu. Wybrałem wnętrze wulkanu… A co! Jak to mówili palacze za moich durnych, szkolnych czasów: „Na bogato zapalimy, po calaku!”.

Prawda zawsze jest nieco inna, przypomina dowcipy o erewańskim radiu. Otóż praca rzuciła mnie w dotychczas nieznany mi kawałek Polski. Opolszczyzna, miejsce, które będę musiał odwiedzić jeszcze prywatnie. Pewnie mało kto wie, ale właśnie tu znajdują się pozostałości po wulkanach. Chyba jedyne, jakie można znaleźć na terenie kraju. W zasadzie najwięcej jest ich w okolicy Raciborza, ale i w miejscu mojego aktualnego zesłania też coś się ostało. Stało to to tak dwadzieścia pięć milionów lat i czekało, aż przyjadę.

Za dnia raczej zajęty jestem pracą, ale wieczory mam wolne na maksa. Kiedy tylko nie pada, zwiedzam najbliższe otoczenie. W poszukiwaniu miejsc, gdzie można poćwiczyć lub chociażby chłonąć ciszę i spokój.

St. Annaberg – na przedwojennej pocztówce

Tak ogólnie to chyba czas zdradzić, gdzie jestem. Otóż tym razem głowę i resztę kości mogę położyć na Górze Św. Anny, dokładnie pod murami klasztoru panującego nad okolicą. Luz, nie na trawie, tylko w tutejszym domu pielgrzyma. To naprawdę fajne miejsce, poza sezonem pielgrzymek jest tu pusto! Na podklasztornym parkingu stoi tylko nasz samochód, tak więc nie mam specjalnego problemu ze znalezieniem cichego, odludnego miejsca.

taki widok mamy na okolice. Mieszanina mgły i smogu z okolicznych koksowni.

Wystarczy wyjść z hotelowego pokoju, zostawić chrapiącego współspacza, i po pokonaniu kilku korytarzy, przypominających swoją atmosferą horror „Lśnienie” (są tak puste), spaceruję po brukowanych, opuszczonych uliczkach miasteczka, i to po wszystkich trzech. Mam ostatnio farta do wyludnionych miejsc…

Jak kto woli. Można zejść w dół stoku, spacerując wijącą się pośród drzew ścieżką tutejszej kalwarii. Znaleźć nieco spokoju w otoczeniu ponad trzechsetletnich kaplic. Ładne miejsce, kiedy mam je tylko dla siebie, ale ja mam jakiś opór w trenowaniu w miejscach kultu. No nie wiem, mają w sobie jakąś energię, której nie potrafię nazwać. Miejsca związane z chrześcijaństwem są zupełnie inne niż świątynie azjatyckie. Taką atmosferę czułem w Guangfu w świątyni Opiekunki, którą zwiedzaliśmy z Danusią pewnego wieczora. Tam też nie chciałbym ćwiczyć, choć w innych świątyniach, które widziałem, takich oporów nie miałem…

ten cały widok jest tylko mój…

A że jest to miejsce mocno związane z klasztorem, to wiecie… Tu kapliczka, tam ołtarz papieski… I tak trafiłem do kamieniołomu. Na górze Św. Anny wydobywano twarde skały pochodzenia wulkanicznego. Jeszcze na początku XX w. Potem zaprzestano, bo kamieniołomy zaczęły zagrażać klasztorowi. Ostatnio, po latach wykorzystywania tego miejsca jako śmietniska, ktoś wystąpił o unijny grant i zrobił tam naprawdę zarąbistą atrakcję turystyczną.

Moje zwiedzanie jest mocno ograniczone z powodu zapadającego mroku (oświetlenie wcale nie pomaga), ale ja i tak lubię ciemności. Jako mieszczuch nie mam zbyt wielu okazji do przebywania w ciemnościach. Tu, w czasie spacerów, muszę walczyć z własną wyobraźnią, by nie nadawać widzianym kształtom (ledwo widzianym) cech, których one nie posiadają. Zwłaszcza cienie potrafią nadać martwej naturze nieodpartych atrybutów życia. Bo przecież drzewo to drzewo, a nic innego. A odcinająca się na tle ziemi skała nie jest złoczyńcą z pałką w ręku, jest tylko skałą. Nie jest rzeczą łatwą (dla mnie na pewno nie) odciąć się od pracy wyobraźni. Czym to się różni od medytacji, która ma pozwolić nam odróżniać prawdziwą naturę rzeczy od obrazu, który niby to widzimy? Tylko tym, że łażąc nocą po nieczynnych kamieniołomach, łatwiej sobie nabić guza.

oświetlenie niewiele pomaga, czasami potrafi tworzyć ułudy

Na szczęście tu alejki spacerowe są równe (efekt zastosowania unijnej kasy — tym razem z sensem). Kiedyś już nawet opisywałem podobne zjawisko, zauważone w czasie biegania po nadbużańskich ośnieżonych lasach.

dobrze wydane pieniądze
nawet po ciemku jest tu bezpiecznie

Za dużo jest wokół nas światła. Brak ciemności (i ciszy) powoduje, że jesteśmy jeszcze bardziej przebodźcowani. Ciemność daje możliwość zresetowania się na podobieństwo lasu, morza lub gór, które potrafią skutecznie odciąć nas od natłoku informacyjnego współczesnego świata. Pozwalają odpocząć, usłyszeć siebie.

Na poniższym filmie widać okolicę jeszcze sprzed II wojny światowej, z czasów, kiedy te ziemie pomimo wyników III Powstania Śląskiego, znalazły się po zewnętrznej stronie granicy.

Dużo myślałem, jak by tu, tak na chłopski rozum, wyjaśnić, czym jest ta umiejętność widzenia prawdziwej natury rzeczy. Bo zostawmy filozofię fizjologom… Ale jak to się ma do treningu? Dziś wpadłem na to (właściwe to się po prostu upewniłem), że to umiejętność rozróżniania właściwej natury siły, z którą mamy do czynienia. Bez żadnego narzucania jej swojego „widzimisię”.

I to w zasadzie doprowadza do drugiego elementu, który ostatnio coraz częściej pojawia się w mojej samotnej praktyce (oj, mało mam okazji do bycia na treningach, mało). Otóż, kiedy ćwiczę samodzielnie, często łapię się na tym, że sam sobie, nieomal na głos, tłumaczę niektóre techniki. Tak trochę sam sobie ticzeruje. Ale niekiedy w umyśle pojawiają mi się osoby, które spotkałem w czasie różnych treningów. I to, co „do mnie mówią”, jest naprawdę bardzo cenne. I nie, naprawdę nie słyszę głosów, i nie mam rozdwojenia jaźni. Po prostu czasami udaje mi się osiągnąć taki stan umysłu, że moja pamięć sama podsuwa mi odpowiednie obrazy z przeszłości. Na przykład Marka mówiącego o trzymaniu łokci, Andrzeja mówiącego o przyleganiu zewnętrznej krawędzi stóp, i innych.

ułudu powstają w głowie

To żadna magia. Tak działa umysł, tylko że my musimy mu na to pozwolić (choć równie dobrze to może być objaw chorej wątroby). Nie możemy się na niczym sfokusować ani narzucać sobie świadomych rozwiązań i teorii… Właśnie musimy dotrzeć do prawdziwej natury rzeczy, a nie uda nam się to, jeśli będziemy starali się świadomie postrzegać wszystkie elementy praktyki. Kontakt z takimi praktykami miałem już dawno temu, w czasach kiedy nie trenowałem. Dużo systemów biznesowych psychotechnik opiera się na podobnych pomysłach. Wiele lat temu, na jednym ze szkoleń, polecano nam w przerwach w pracy koncepcyjnej żonglować piłeczkami. Ponoć współpraca lewej i prawej ręki powoduje wzmocnienie współpracy obu półkul mózgu. Czy pracę rąk (tak wiem, że nie same ręce pracują) można porównać z żonglowaniem piłeczkami? Czy to także powoduje wzmożoną powstawanie połączeń pomiędzy synapsami? Któż to wie…

mózg to skomplikowane (choć dobrze doprawione jest bardzo smaczne) urządzenie

Taaaaaa…. Teraz stanął mi przed twarzą Marek, mówiący : „Obserwuj to. Pozwól temu płynąć, pozwól niech się dzieje”.

4 Komentarzy : “Tai Chi we wnętrzu wulkanów” Ależ dyskusja!!!

A co Ty myślisz na ten temat? Dodaj komentarz

%d bloggers like this:
test