
Miniony weekend w Warszawie, na zaproszenie Fundacji Dantian, przebywał mistrz Antoine Ly, oczywiście jak zwykle w podróży do Polski towarzyszyła mu żona, Marianne Pluowier – swoją drogą nauczycielka wysokiego lotu (Co nieco o poprzednich wizytach mistrza).
W czasie swojego pobytu tradycyjnie już poprowadził seminarium ze starego stylu. W planie było… no, plany były… ale jak zwykle mistrz uczy tego, co w danej chwili czuje, że jest potrzebne. I ćwiczący dobrze na tym wychodzą. Cóż można powiedzieć? Dobrze było – jak zwykle. Mimo, że stary styl to nie jest moja podstawowa aktywność, to zawsze nauki mistrza pchną moją wiedzę o tym przekazie mocno do przodu.
Trening był przebogaty. Była i forma ręczna – z naciskiem na pierwszą i trzecią część, była forma z mieczem (na razie mam swoją z przekazu Hao, więc tylko się przyglądałem) i w końcu były też pchające dłonie, których uczyła Marianne. Niestety, tylko wybranych uczniów od poziomu żółtego wzwyż (tak – w Fundacji poziomy określają kolorami), tak więc tylko z daleka przyglądałem się z zazdrością.
Jak było? Poziom seminariów z mistrzem jest tak dobry, że aż… jest to nudne ;). To nie jest zarzut. Po prostu wiem, że jak mistrz przyjeżdża, to seminarium będzie dobre i to się sprawdza. To tak jakbym wiedział, że Legia wygra każdy następny mecz. Wtedy liga byłaby nudna, a tak za każdym razem siedzę w nerwach (widzieliście TO? 2:1 z Lechem w ostatniej minucie). W przypadku mistrza Ly nie mam się czym denerwować. On przyjeżdża, ja przychodzę i jest dobrze.

Może tylko takie dwie uwagi dotyczące praktyki jako takiej.
Po pierwsze: prawdą jest, że jak człowiek jest do czegoś gotów, to to otrzymuje. Za tym razem to był sposób prowadzenia treningu przez mistrza Ly. Mistrz uczył stosując coś na kształt metody Dan Cao – czyli wielokrotnych powtórzeń techniki na przemian na lewo i prawo. To coś co „odkryłem” ucząc się stylu Hao w Akademii Yi Quan* i zakochałem się w tej metodzie. Tym razem mistrz korzystał z niej obficie i to mi się podobało. Mistrz zwrócił tylko uwagę, że kiedy on tak ćwiczył, to jego nauczyciel siedział sobie z herbatką i tylko obserwował. A on robił z nami kolejne długości sali.
Po drugie – problem oczyszczenia umysłu. Nie tak, że podszedłem do treningu bez oczekiwań. Aż tak dobry to ja nie jestem. Myślałem, że będzie jak poprzednio – i będę sobie szlifował drugą część formy – czyli miejsce, które jest progiem mojej niekompetencji. A tu nie… pewnie gdybym się upierał przy swoich oczekiwaniach wyszedłbym z seminarium niezadowolony. A tak, jeśli przyznamy się przed samym sobą, że dla nas dobre jest to czego chce nas nauczyć nauczyciel, a nie to, czego chcemy się my uczyć – to wyciągniemy z tego max korzyści.
Mistrz Ly
Po trzecie – przyuważyłem, że w czasie jednej z demonstracji Antoine i Marianne wykonali fragment formy podwójnej. I to cieszy, bo w książce ani słowa na temat formy San Shou nie było.
I co? To by chyba było na tyle. Teraz proponuję kilka fotek w ramach komentarza.






Teraz to już naprawdę tyle… si ju nekst tajm.
* Nie, żeby nie było w YMAA. Sam przecież często korzystałem z tej metody kiedy prowadziłem treningi. Chodzi mi o to, że dopiero w Akademii szczególnie doceniłem i przestałem mieć jakiekolwiek wątpliwości co do skuteczności tej metody. (patrz Słów kilka o Dan Cao)
Bardzo ładne zdjęcia