Takie oto żartobliwe powiedzonko kiedyś słyszałem, choć np. moja babcia nigdy rozwodnionego rosołu by nie podała. Za to kluseczki własnej roboty – to już jak najbardziej. Pamiętam je do tej pory. Zawsze, kiedy tylko miałem okazję, obserwowałem jak kroi pasy ciasta, przesuwając nóż po precyzyjnie złożonych paznokciach. Magia :). Dlaczego o tym wspominam w blogu o Tai Chi? Nie dlatego, że tamten makaron to była sztuka sama w sobie (Tai Chi też sztuka — to taka daleka analogia) tylko dlatego, że przy okazji sobotniego seminarium „Akademii Yi Quan” miałem gości.

Przyjechali Bogdan i Alicja. Oboje to uczniowie Radka z Łódzkiej Szkoły Taiji. Poznałem ich przy okazji moich, pożal się Boże, prób udawania ticzera na obozach organizowanych przez tęże szkołę. I tak jakoś się znamy do tej pory :).
Moich gości odebrałem raniutko na Dworcu Wschodnim. Ponieważ mieliśmy jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia zajęć chciałem im pokazać kawałek Warszawy. Kiedyś sam Wschodni wystarczył, by przyjezdni mogli poczuć praską atmosferę. Od niedawna, po remoncie, to już nie to. Różyc także od dawna powoli umiera i nawet sama Brzeska nie robi już takiego wrażenia – szczególnie na mieszkańcach Łodzi („Takich bram to u nas pół miasta” – sarkastycznie stwierdziła Alicja). Bogdana zainteresowało za to „Muzeum Polskiej Wódki”, ale przecież mieliśmy jeszcze ćwiczyć. Zostało mi tylko jedno, zaprowadzić gości do Baru Ząbkowskiego na śniadanie. Oczywiście „Ząbkowski”, to nie to samo co kiedyś „Średnicowy”, gdzie przy jednym stole jadali bezdomni z Centralnego, dziwki z ulicy Poznańskiej i „białe kołnierzyki” z okolicznych biur, ale klimatu trochę jest.
Bar Praski
Miałem rację, moim gościom bar się spodobał. Nawet to, że nie można było zapłacić kartą, sprawiło im kupę radości, a już najbardziej podobał im się przygotowany w rogu stolik à la Bareja, czyli metalowe miski i łyżki na łańcuchu.

Niestety jedzenie nie dotrzymało kroku tym atrakcjom. Było koszmarnie tłuste — jak można było zrobić jajecznicę na głębokim tłuszczu? Jedyne co klimatyczne, to kawa po polsku, czyli jedna trzecia szklanki fusów, jedna trzecia wody i piana na dwa palce. Też niedobra, ale zgodna ze standardem. Zabrakło mi tylko maanamowskich śladów szminki na szklance.

Na koniec wycieczki przespacerowaliśmy się jeszcze kawałek Ząbkowską, Targową (przez gniazdo nielegalnych handlarzy fajek) i wylądowaliśmy w Parku Skaryszewskim na zajęciach. Trening był fajny (jak zwykle) i chyba się moim gościom spodobał, bo dotrwali do końca.


trening w Skaryszaku
Jak już kiedyś pisałem, styl Hao często ćwiczymy przy różnych dźwiękach, które mają nam pomóc oderwać się od rzeczywistości i skupić na sobie. Nie pamiętam jednak, żeby muzyka pojawiała się w czasie ćwiczeń plenerowych. Tym razem dobiegała z parku. Okoliczny teatr („Powszechny”) zorganizował w sobotę coś na kształt dni otwartych. Przez pierwszą część treningu przygrywała nam fortepianowa muzyka klasyczna. Nie przepadam za klasyką, ale tego dnia doceniłem te dźwięki. Szkoda tylko, że po godzinie fortepian ustąpił miejsca jakiemuś instrumentowi dętemu, który chyba zakończył swój występ na strojeniu.

Trening zakończyliśmy w hotelowej knajpie. Ja spokojnie spróbowałem tutejszej szarlotki, ale reszta sobie nie żałowała. Było piwo i pierogi z suma, Andrzej raczył nas opowieściami ze swoich licznych podróży. W tym też moją ulubioną – tą z kantońskiej knajpy serwującej kocie mięso.

Urwaliśmy się trochę wcześniej. Chciałem jeszcze wykorzystać obecność drugiego Andrzeja (dla rozróżnienia nazwijmy go Andżejem). Andżej jest uczniem Janka (ćwiczy Lao Jia) i jeśli mam tylko możliwość, to korzystam z jego wiedzy by skorygować swoją wiedzę na temat tego stylu. Kiedy my szlifowaliśmy stary styl – Alicja z Bogdanem ćwiczyli jakieś swoje formy.


Na koniec dali się jeszcze namówić na formę wg. mistrza Yang Jwing Minga.
Fajnie jest mieć takich gości. Im chyba też się podobało, bo wieczorem musiałem użyć bicza by wsiedli do tramwaju!!! Żartuję, po prawdzie to nie chcieli zostać do niedzieli. Widocznie myśleli, że w całej Warszawie jedzenie jest tak kiepskie, jak to śniadanie w Barze Ząbkowskim. Mam nadzieję, że przynajmniej skorzystali z treningu.
To był dobry dzień – ja sobie poćwiczyłem, znów się nauczyłem czegoś nowego o początku formy i o tym jak słaba jest moja psyche… Ponoć świadomość ograniczeń, to pierwszy krok do ich wykorzenienia.
Dżizas nie lubię tych barejowskich, post-peerelowskich klimatów.. Poprzecinanych syrenek, łyżek na łańcuchu itp atrakcji.. brr.. Niemniej fajnie, że KO gospodarzył. Nie mogłeś ich odebrać na Zachodniej i zabrać na Bakalarską? Poza tym chcę usłyszeć opowieść o kociej knajpie z Kantonu. Też Andrzej i też mam opowieść z kantońskiej kociej knajpy (ba, nawet fotkę) 😮
Nie mieliśmy aż tak dużo czasu… musiałem więc wybrać wschodni. Nawet tu musieliśmy się poruszać żwawym marszem. Ale Alicja się dopytywała o Bakalarską.
Opowieść jest krótka, w zasadzie jest to tylko opis szyldu nad knajpą. Na owym szyldzie widać było kociołek pod którym buzował ogień, a z tego kociołka wystawał kot o przeszczęśliwie uśmiechniętej mordce.
A fotki z kociej knajpy nie pokazywałeś nigdy.
Było bardzo fajnie, szczególnie śniadanie było ciekawe, ale za to obiad zrobiony przez Danusię był pyszny, bardzo dziękujemy. Krzysiu, byłeś jak zawsze fantastycznym gospodarzem.
Zawsze jesteście mile widzianymi gośćmi…
Czy to jest ta 'opowieść’?
http://chiny24.com/news/mieso-gotowanych-zywcem-kotow-w-kantonskich-restauracjach
Nie da się chyba tego słuchać….:-(
Pewnie już niedługo zaczną się sami nawzajem zjadać wierząc, że wyrównują w sobie (nawzajem) yang i yin.
Nie, to nie ta…
Ludzie sami siebie już zjadali. W przypadkach głodu, czy to w Europie czy Azji ludzkie mięso było dużo łatwiej dostępne niż zwierzęce, bo nie uciekało.
Co do gotowania żywych zwierząt. Ja się do czyjejś kuchni nie wtrącam. Jedzą co uważają za jadalne i w sposób który im odpowiada. Nie zawsze musi to odpowiadać mojej estetyce tak jak nasze zwyczaje nie muszą odpowiadać innym.
Takie negowanie czyjegoś stylu życia, jedzenia, picia czy kłaniania się bogom prowadzi do krucjat i inszych świętych wojen zaburzających In i Yang
Nie no, KO, są przypadki, w których jak najbardziej można sprzeciwiać się czyjemuś stylowi życia. Myślę, że gotowanie kotów żywcem jest takim przypadkiem. To co innego niż pierdzenie przy jedzeniu 😉
Ten artykuł powstał na bazie chińskiego artykułu (2010 r., a były i wcześniej) i dyskusji, która po nim wybuchła. Znaczy się, że samym Chińczykom takie rzeczy zaczynają przeszkadzać. Już wtedy ten proceder musiał być zakazany, skoro knajpy ukryte na peryferiach były. Zatem może nie pstryknięciem palców, ale myślę, że idą w dobrą stronę. Cheer up!
Fajnie widzieć, że działacie i przede wszystkim szerzycie swoje idee 🙂 Pozdrawiam!