Zazwyczaj, jeśli gdzieś pojadę i niekoniecznie musi być to wyjazd treningowy, to bacznie przyglądam się temu, jak oni ćwiczą. Staram się wypatrywać biegających, machających odnóżami lub jakimkolwiek sprzętem, a także tych, co to medytują, spacerują albo jeżdżą. Ogólnie robią cokolwiek, byleby tylko poruszyć swe, bez różnicy czy fizyczne, czy astralne ciało.
W zasadzie na Tajwan nie pojechałem w celach treningowych. Wywołało to nawet zdziwienie kilku osób: „No jak to? Będziesz u źródła i nie skosztujesz?”. A nie! Bo wiecie, ja to tam dziesięć dni byłem. Tylko. Osobiście uważam, że dużo bym nie skorzystał na takich treningach. A jaką bym miał pewność, że trafiłem do człowieka, który by mi odpowiadał? Uczyć się czegoś od podstaw? Za krótko. Uczyć się czegoś po łebkach? Tak nie chcę. Tak więc postanowiłem skupić się na łażeniu, oglądaniu, jeżdżeniu pociągami i jedzeniu (będzie o tym oddzielna relacja, tylko przełknę).
Tajwan – piękna wyspa
Przy okazji pobytu musiałem zaliczyć oczywiście obowiązkowy punkt programu, czyli parki. Któż z nas nie słyszał o tych chińskich parkach? Tak, wiem, byłem na Tajwanie, więc nie chińskie, choć oni znów uważają, że Chiny to my (tak jak Legia to my), więc może jednak. Ostatecznie jeśli w Polsce może być park angielski, to gdziekolwiek na świecie może być park chiński. Chodzi tu bardziej o charakter, a nie o przynależność światopoglądowo-polityczną.
Więc jak ćwiczą Tajwańczycy? Obraz to będzie oczywiście niepełny, bo zaledwie w krótkiej podróży nakreślony.
Ogólna ocena brzmi tak: Tajwańczycy ćwiczą, choć oczywiście nie wszyscy. W parkach i świątyniach raczej nie widywałem wielu ludzi młodych. Jeśli już, to w większości okupowali oni boiska do kosza lub skateparki. Według tego, co słyszałem, to młodsi bywają na siłowniach i ogólnie bawią się w różne zachodnie aktywności. Za to ludzi w wieku średnim i tych starszych w parkach jest mnóstwo. Tylko jedna uwaga: jeśli ktoś chciałby zobaczyć dobre Kung Fu musi wstać naprawdę wcześnie rano. W Jiayi byłem w parku przed 6 rano (jeszcze w nocy wyszliśmy z hotelu), a i tak ci najlepsi to już trening skończyli. Im później się przychodzi, tym bardziej neigongowe towarzystwo można zastać. Rano ćwiczą w grupach, z tym że z biegiem czasu, więcej pojawia się ludzi ćwiczących samodzielnie.
Ciekawostką jest fakt, że większość tych grup ćwiczy w rytm komend podawanych z magnetofonu. Wśród nich nie widać „prowadzącego”, „instruktora”. Pośród luźno i bezładnie stojących ludzi ktoś umieścił głośnik, z którego dobiega muzyka i polecenia, i każdy ćwiczy. Jedni lepiej, drudzy gorzej. Są to proste zestawy, np. coś przypominającego kołyszące się drzewa, raz szybciej, raz wolniej. Innym razem widziałem grupę, która przez ponad godzinę wykonywała wymachy rękoma.
parki – królewstwo prostych ćwiczeń
Co ćwiczą? Większość jakieś formy gimnastyki, polegające na wymachach rąk, skłonach itp. Czasami było to coś, co miało jakieś znamiona systemów Qi Gongowych. Wszechobecne jest Tai Chi na różnych poziomach. Wszechobecny jest styl Yang, raz tylko widziałem dwie młode dziewczyny ćwiczące styl Chen (ja, jako wyrodek, ćwiczyłem Wu/Hao).
Inne grupy ćwiczyły Tai Chi. W tym przypadku można było już wyodrębnić jakiegoś „nauczyciela”, „prowadzącego”. Początkowo ciężko mi było odróżnić te grupy od poprzedniej kategorii. Dopiero później nauczyłem się wyławiać wzrokiem tego „przewodnika”. Te grupki były mniej liczne, ale widać było, że bardziej skupiają się na ćwiczeniu. Na koniec treningu wykonywali formę, a po jej zakończeniu często rozlegały się oklaski i głośne „Siesie” (dziękuję). Kiedy to dziękowaliście grupie za wspólne wykonanie formy?
parkowe Tai Chi
Następna kategoria obejmowała już coś, co najbardziej przypominało sekcje treningowe. Niewielkie, kilkuosobowe grupki początkowo rozgrzewały się, potem popijały herbatę, potem część ćwiczyła formę wspólnie, a pozostali (zapewne ci bardziej zaawansowani) ćwiczyli na boku z bronią lub niewielkie fragmenty form. Na koniec znów częstowali się herbatką z termosów. Częstowanie się herbatą było zresztą wspólnym elementem dla wielu grup ćwiczących. Zwróciłem uwagę na to, że zewsząd dobiegała mnie muzyka. Kiedyś już pisałem o tym zjawisku, ale poprzez pryzmat moich doświadczeń z krajowych sal gimnastycznych. Nie przepadam za muzyką na treningu. Pamiętam, że po tamtym wpisie, na treningu w Akademii Yi Quan, Andrzej Kalisz zaczął czasami wyłączać „muzykę” kiedy okazywało się, że jestem jedynym „uczniem” na sali. Teraz myślę, że może warto zweryfikować tę opinię? Jaki jest powód tego, że w ich parkach te dźwięki są tak mocno obecne?
Chwila może na temat definicji parku. Tajwańskie miasta cierpią na deficyt terenów zielonych. Stąd przed większością domów stoi masa doniczek różnej wielkości z roślinami. Czasami status parku uzyskiwał trawnik mniejszy od tego, który ja mam pod blokiem (oki — jestem wyjątkiem — mój trawnik jest duży). W Kaohsiung widziałem grupę ćwiczącą na sporym skwerze oddzielający dwie ruchliwe ulice. Było na nim więcej bruku i asfaltu niż zieleni. Tylko że Kaohsiung było nietypowym tajwańskim miastem. Trójpasmowe szerokie ulice przedzielone pasami trawy z rzędami palm mocno odbiegało od ciasnych uliczek Taizhongu czy Tajnanu.
Oczywiście Tai Chi, Qi Gong i najprzeróżniejsza gimnastyka to nie wszystko. Widywałem też grupy zajmujące się śpiewem lub tańcem. Było kilka starszych pań tańczących kaczuszki. Widziałem też czworo nastolatków ćwiczących układ taneczny do modnych przebojów.
Co zrobiło na mnie największe wrażenie? Cały wyjazd to było jedno wielkie „wrażenie”, ale wyróżniłbym trzy sytuacje.
Pierwsza to duża, kilkudziesięcioosobowa grupa ludzi ćwiczących w starym parku, który przed wojną był ogrodem willi japońskiego notabla. Proste ćwiczenia, ale tłukli to ponad godzinę. Obok, druga równie duża grupa, ćwiczyła proste Nei Gongi omywania twarzy. Całości obrazu dopełniały jeszcze dwie lub trzy małe grupki ćwiczących. Na tle tego pięknego parku wyglądało to majestatycznie.
KO ćwiczy
Druga sytuacja miała miejsce w świątyni konfucjańskiej w Tajnanie. Tam gdzie miałem to słynne spotkanie pod pagodą (Azja trawel – KO chadza własnymi ścieżkami). Zanim doszło do tego spotkania trzeciego stopnia, ćwiczyłem sobie pod banianem. Ot tak, w drodze na dworzec. Po drugiej stronie muru kilkuosobowa grupa miejscowych wykonywała proste ćwiczenia. Robiłem sobie Qi Gong Białego Żurawia, właściwie jakąś swoją wersję, ze swobodnym poruszaniem się. W pewnym momencie poczułem na sobie czyjś wzrok. Pod drzewem stał jeden z nauczycieli tamtej grupy i bacznie mnie obserwował. To był jedyny przypadek, kiedy ktoś się mną zainteresował.
Trzeci przypadek miał miejsce w Daan Park, widziałem tam starszego mężczyznę. Był naprawdę stary i schorowany. Musiał mieć już problemy z poruszaniem się, bo opiekująca się nim młoda dziewczyna ćwiczyła za niego. Otwierała i zamykała mu ręce, symulując wymachy. Bardzo wzruszająca scena. Trzeba tylko pamiętać, że Tajwańczycy do opiekowania się starszymi zatrudniają Filipińczyków, mniej więcej tak jak Niemcy Polaków. Niemniej jednak oni widzą sens w tym, żeby ludzie schorowani, często w bardzo zaawansowanym wieku, ćwiczyli… ruszali się jakkolwiek.
Napisałem, że w parkach niewiele widziałem ludzi zajmujących się joggingiem. To prawda, było jednak jedno miejsce, gdzie widziałem ich aż nadto. To wzniesienie w dystrykcie Goshan. Schody prowadzące do świątyni były bardzo wysokie. Dwa razy po drodze odpoczywałem (pisałem już, że w ten dzień miałem kryzys fizyczny). W połowie schodów minął mnie gość około trzydziestki. Z wyraźnym wysiłkiem wbiegał pod górę. Po pokonaniu dwóch trzecich wysokości stoku miał już widocznie dość i wdrapał się na szczyt niewiele szybciej niż ja. Zaraz potem jednak zaczął schodzić w dół. Kiedy mijał mnie ponownie spytałem: „How today?” wskazując jednocześnie na szczyt schodów (mój angielski jest bardzo manualny). Zrozumiał. „Eighteen” odpowiedział z uśmiechem.
Doceniam jego wysiłek, przez sto dni wchodziłem na te swoje siódme piętro. To fajne ćwiczenie. Ale żeby tyle razy? Ciekawe czy to była podstawa jego treningu, czy tylko niczym Rocky Balboa ćwiczył kondycję? Podobno dobrze to robi na pośladki (może powinienem ćwiczyć dalej?), może chciał błysnąć przed swoją kobitą.
biegający po schodach
Również, na asfaltowej drodze obiegającej wzniesienie, widziałem kilka biegających osób. Dlaczego nie ma ich w parkach? Dlaczego wybierają bardziej hardcorowe wersje biegania? Nie wiem, nie miałem czasu na dokładne badania. Myślę, że biegają tam, gdzie mniej spalin, stąd widziałem ich w Daan Park w Tajpej. To stosunkowo młode miasto i chyba największy park miejski, w jakim byłem, a nie widziałem ich w Tajnanie – najstarszym mieście wyspy.
Ze schodami wiąże się jeszcze jedna moja treningowa obserwacja.
Znów wracamy do Tajpej. Pierwszego dnia, zaraz po przylocie i pozostawieniu plecaka w hotelu, pojechałem zobaczyć „słoniowe góry”. Dojechać tam można metrem, ale to tylko ułuda dostępności tego miejsca. Po krótkim spacerze znalazłem się u stóp góry wcinającej się w miasto. Potem czekało mnie ponad 580 schodów wspinaczki (tyle odczytałem na ostatnim znalezionym znaczniku). Na szczycie, poza zapierającymi dech w klacie widokami, znalazłem niewielki placyk do ćwiczeń. Składał się z pawiloniku, kilku drążków do rozciągania, i rozstawionych tu i ówdzie przyrządów treningowych. O dziwo, spotkałem tam kilka ćwiczących osób… Pięćset (lub za Smoleniem „bez kozery powiem pińćset”) schodów, żeby potargać trochę żelastwa? Dużo trzeba mieć samozaparcia. Nie mniej jednak kiedyś jeszcze tam wrócę. Muszę tylko potrenować wchodzenie po schodach.
Alishan – tysiącletni las
Na koniec KOnkluzja. Faktem jest, że nie pojechałem tam ćwiczyć u jakiegoś mistrza. Kiedy jednak znalazłem dobrą miejscówkę, to ćwiczyłem. Trawników i chęci nie brakowało, czasami zawodziły trochę siły. Wszak łaziłem tam całe dnie aż po ciemną noc. Początkowo wstydziłem się ćwiczyć, bo przecież nie jestem najlepszy, a tu będą patrzeć, jak chrzanię formę i będą się śmiać z białego, który próbuje być bardziej chiński niż oni. Jednak już pierwszego dnia przekonałem się, że ich to absolutnie nie obchodzi. Może jakbym wystąpił w transparentnym plateau tutu, wywołałbym jakąś reakcje. Wstyd i opory zniknęły, i w zasadzie codziennie poświęcałem nieco czasu na praktykę. Bicz lub Yi Jin Jing czy też cokolwiek, na co akurat miałem ochotę.
Ciekawym doświadczeniem była sesja Zhang Zhuang w górach Alishan. Wjechałem najpierw autobusem, a potem starą pojapońską kolejką leśną na 2300 metrów. Tam wśród ponadtysiącletnich, gigantycznych czerwonych cyprysów stałem kilkanaście minut i chłonąłem spokój tego miejsca. Spokój, ciszę (pomimo niewielkiej grupy miejscowych turystów) wymieszaną z siłą okalających mnie gór. Fajne doświadczenie.
Ostatniego dnia, kiedy już powoli zbliżał się moment wyjazdu, przyłączyłem się na kilka minut do grupy ćwiczącej w Sean Min parku. Grupa ćwicząca pod gmachem biblioteki (jestem taki mądry, bo sprawdziłem w googlach) nie zajmowała się sztukami walk. Z tego co zrozumiałem, była to ogólnodostępna gimnastyka organizowana przez dom kultury znajdujący się na terenie parku (ciekawe, dlaczego ogłoszenie było po chińsku i angielsku). Podobało mi się jedno ćwiczenie i wystarczyło powiedzieć „Ni men hao”, i się przyłączyć. Wykonałem je kilkanaście razy, dostałem jedną, uprzejmą poprawkę i już.
Kilka fotek żeby się pochwalić
Kilka minut później pożegnaliśmy się z uśmiechami i machaniem rękami. Te kilka dni czegoś mnie jednak nauczyło. Dały mi trochę luzu na treningach, więcej wiary w siebie. Nie bardzo rozumiem dlaczego? Czyżby spełnienie jednego z moich małych pragnień (zobaczenia ćwiczącego parku na własne oczy) aż tak dużo dla mnie znaczyło. Nie wiem, nie liczyłem na taki efekt podróży. Faktem jest, że po powrocie ćwiczy mi się inaczej. Jakby lżej, z dużo mniejszą presją. Wmówiłem sobie? Zadziałał efekt placebo? Nie wiem. Faktem jest, że czuję, jakbym otrzymał kilka poprawek od dobrego nauczyciela.
Świetna relacja! I te zdjęcia.. piękne miejsca, aż chce się ruszyć w podróż już dziś 🙂
Mam tak samo jak Ty…