Azja trawel – KO chadza własnymi ścieżkami

To będzie o tym, jak to opłaca się czasami zbaczać z utartych ścieżek.

stara mapa Tajwanu

Rzecz się dzieje w Tajnanie, najstarszym mieście Tajwanu. Podobieństwo w nazwach jest jak najbardziej uzasadnione. Tajwan dzieli się na górny, środkowy i dolny. I stąd nazwy trzech stolic: Tajpej, Tajchoung i Tajnan. Tajnan to jest to miejsce, w którym Portugalczycy dogadali się z Chińczykami co do korzystania z wyspy i pod wpływem jej niebywałej urody nazwali ją Formozą czyli Piękną Wyspą. Miasto jest najbardziej proturystyczne. Najwięcej zabytków, imprez – jest co zwiedzać. Nareszcie trafiłem też na sklepy z pamiątkami, muszę przecież obdarować rodzinę i znajomych jakimiś drobiazgami.

W mieście spędziłem dwa dni… za mało, żeby zwiedzić wszystko, ale cóż, zostanie na później. Dwa dni spędzone na łażeniu po mieście i dwie noce spędzone ze stoperami w uszach. Hotel, który sobie znalazłem, był bowiem popularnym miejscem schadzek miejscowych par… a ściany był cienkie. Całe szczęście, że codzienne spacery męczyły mnie na tyle, że szybko usypiałem.

pożegnanie z obsługą hotelu

hotel na godziny

Tak więc, kiedy mój pobyt dobiegał końca i wybierałem się zobaczyć następne miasto (Kaohsiung), zapakowałem plecak i wyruszyłem na dworzec. Jeszcze tylko pożegnanie z portierką, która bardzo żałowała, że „żona jednak nie zdołała dojechać” i wyszedłem na pustą o tej porze ulicę. Drogę znałem dobrze, bo akurat tędy chodziłem do historycznego centrum miasta. Jednak tym razem postanowiłem iść inną trasą. Według mapy było to łatwe, wiedziałem jednak, iż Tajnan jest miastem lubiącym sprawiać niespodzianki. Ulice znikały, budynki ulatniały się niczym sen złoty, kierunki geograficzne przyjmowały dziwne konfiguracje. Ja gubiłem się tam i odnajdywałem w dziwnych miejscach. Plan otrzymany w „Travel Information” wcale nie ułatwiał życia… był niedokładny.

płynąca woda. Wszechobecny motyw z parków i świątyń
trudno uwierzyć. ale to gdzie próbuję się wcisnąć, to uliczka, na końcu której znajduje się knajpa

Tym razem jednak szło nieźle. Odnajdywane na skrzyżowaniach tablice z nazwami poprzecznych ulic zgadzały się z mapą.

śniadaniownia

Na pierwszy efekt swojej decyzji nie musiałem długo czekać. Moja trasa wiodła na tyłach bazaru będącego połączeniem jatki, targu rybnego i warzywniaka. Tym razem był zamknięty, mimo to na jego teren wchodzili ludzie. Co mi szkodzi? Wszedłem i ja. Opłaciło się. Po przejściu kilkudziesięciu metrów, wśród zamkniętych straganów, trafiłem na garkuchnię. Przypominała ona nieco śniadaniownię, do której prowadzał nas Jiuzhizi w Kantonie. Różnica było tylko taka, że ta nie była tak ekskluzywna, a potrawy były bardzo proste.

śniadaniownia

Zająłem miejsce nieopodal wielkiego zlewu, w którym zmywano naczynia i ruszyłem na łowy. To było śniadanie królów (pewnie fakt, że nic jeszcze tego dnia nie jadłem, wzmocnił pozytywny odbiór). Dostałem michę ryżowego kleiku z paskami mango, kawałek omleta zawiniętego niczym naleśnik, delikatne tofu z pomidorami i kawałek czerwonawej kiełby pokrojonej w cieniutkie plasterki. Każda potrawa na innym talerzyku, w ilości takiej, by poczuć smak (poza kleikiem, który był bazą) i przygotowana tak, bym mógł jeść pałeczkami.

Proste, lekkie jedzenie, a że nie było obrusika i wyfraczonego kelnera? Była za to przemiła pani, która pożegnała mnie głośnym „bye, bye”, popartym szerokim uśmiechem i energicznym machaniem ręką. Poza tym śniadanie kosztowało mnie 45 ichnich dolarów (ok. 5 PLN na nasze). I co – można? Da się? Adasię!

niby jak coś jest za 5 PLN to źle. A tu proszę, śniadanie królów za pięć złotych

świątynia Konfucjusza

Problem z ichnimi bazarami jest taki, że po zrobieniu kilku skrętów człowiek absolutnie traci orientację. Tak też było ze mną. Wylazłem z innej strony niż wlazłem. Na szczęście patroni map i nawigacji (Święci Brandan i Ekspedyt) mieli mnie tego dnia w opiece, bo szybko znalazłem właściwą ulicę (nawigacja po tajwańskich miastach, to temat na, co najmniej, magisterkę).

Dużo łatwiej się idzie z pełnym brzuchem i nieopróżnionym portfelem. Zainteresował mnie czerwony mur ze zdobieniami, charakterystyczny dla świątyń. Odnaleziony napis mówił, że była to świątynia Konfucjańska. Lubię je nie tylko dlatego, że mamy wspólny pierwiastek: KOnfucjańska – one są po prostu inne. Nie są takie kolorowe, pełne zdobień. Są proste (jak na Azjatów), wręcz ascetyczne, w związku z tym można nawet powiedzieć, że są zimne. Szkoda tylko, że w świątyni trwał remont, część budynków była przesłonięta rusztowaniami i folią, trochę psuło mi to zdjęcia.

wnętrze świątyni Konfucjańskiej

trening w świątyni

Pod rozłożystym banianem siedziała jedna pani i ćwiczyła sobie różne proste Nei Gongi. Masaż twarzy i inne takie. Te, które większość z nas zapewne zna. Zainspirowała mnie. Pomyślałem sobie, że przecież jestem na urlopie i nie muszę nigdzie gnać. Co to za różnica czy będę na dworcu teraz, czy 30 minut później? Mogę sobie poćwiczyć. Okoliczność była sprzyjająca – świątynia i rozłożysty banian. Obok, za niskim murkiem okalającym stawik z żółwiami, na boisku szkolnym ganiały dzieciaki, a niewielka grupka ludzi ćwiczyła Tai Chi (o nich jeszcze będzie w następnym odcinku). Poćwiczyłem Qi Gong Białego Żurawia poprzetykany zdrowotnym Yi Quan, ale bardziej to było przeciąganie się niż trening. Na luzie, bez spiny, ponieważ trafiłem w ładne miejsce, to się troszkę poruszałem.

Ładne miejsce mnie nagrodziło. Jak bardzo – jeszcze nie wiedziałem.

Po krótkiej serii „machania skrzydłami” wybrałem się na zwiedzanie. Byłem już kilka dni na Tajwanie i nauczyłem się jednego. Nie ma potrzeby łazić z plecakiem po świątyniach. Spokojnie można go zwalić gdzieś przy wejściu – nie zginie. To na razie jedyne miejsce na świecie jakie widziałem, gdzie obok zaparkowanego samochodu leżą kluczyki, ze względu na to, że a nuż ktoś będzie miał potrzebę go przestawić. Oczywiście kasę i dokumenty mam przy orderach… nie mam zamiaru być tym pierwszym, który się zdziwi.

Jeszcze przed wyjściem – sklepik z pamiątkami. Tam pochwaliłem się ekspedientce swoimi pamiątkowymi pieczątkami zbieranymi pracowicie po drodze. Te ze świątyni w Tajchoungu wywołały u niej szczególne poruszenie. Zaczęła coś mówić, gestykulować i pokazywać jakieś fotografie na telefonie… nic nie zrozumiałem.

tajemniczy starszy pan

sklep z pamiątkami, co prawda nie ten świątynny, ale też fajny.

Przed wyjście zobaczyłem, że na końcu dziedzińca, pod niewielką pogodą, stoi okazałe drzewko bonsai. W kantońskiej Świątyni Spadających Kwiatów stały ich dziesiątki. Tu nie są tak popularne. Nieopodal doniczki stało starsze małżeństwo. Pani ćwiczyła jakieś proste Nei Gongi, pan w żółtej koszulce w zamyśleniu przechadzał się po trawie. Przywitałem się (Ni Men Hao – to jedne z niewielu słówek, które potrafię powiedzieć po chińsku, ale tyle wystarczy, by wzbudzić ich radość) i zabrałem się za kontemplację jakichś kamiennych stelli opartych o mur. Kiedy nagle… starszy pan w żółtej koszulce zaczął robić formę. Wyglądała niedbale, jakby od niechcenia, ale… jak dla mnie było w niej to COŚ. Coś, co świadczy o tym, że gość coś umie. Zresztą zobaczcie sami…

spotkanie pod pagodą

Nie wiem, co to było. Dopiero w Polsce Jiuzhizi wysnuł teorię, że to forma z bronią robiona bez broni. Może kij? Jeśli tak, to krótki. Skomplementowałem go i wtedy coś mnie naszło. Zapragnąłem pokazać starszemu panu, że i ja coś ćwiczę. Wyciągnąłem z plecaka bicz (tak, często mam przy sobie – życie robi się coraz bardziej niebezpieczne) i pokazałem kilka technik. Bardzo się ucieszył z tego pokazu, bo zaczął mi opowiadać (łamanym angielskim, wspomaganym przez filmy z telefonu), że on jest tu nauczycielem i od wielu lat uczy pod tą pagodą (nie wiem czego, nie zrozumiałem). Że broń, że ręce. Na filmach ćwiczył z bronią, z kijem i krótką halabardą. Ta ostatnia bardzo mi się podobała, ponieważ jest podobna do naszej z Chuo Jiao.

Najbardziej jednak spodobał mi się film, na którym trząsł długim, ponad trzy metrowym kijem (mamy taki w Akademii Yi Quan, ale jeszcze nikt z nas nim nie ćwiczył… jeszcze nie ten czas, nie te plecy). Jak dla mnie, jeśli ktoś tak trzęsie takim kijem, to znaczy, że coś umie, bo to proste nie jest.

Standardowo wypytywał mnie skąd jestem i, mniej typowo, o to, co ćwiczę. Noooo… nie było lekko. Okazało się, że oni nie rozumieją, kiedy ja mówię Tai Chi Chuan… trzeba było pokazać. Kilka ruchów formy Hao spotkało się z zadumą i kiwaniem głową. Natomiast początek formy Dużego Fanzi i kaczka mandarynka wywołały zasępienie.

KO i nieznami mi praktyk Kung Fu
nagroda za trudy podróży…. chwila treningu z kimś, kto się zna

ciekawe spotkanie

  • Shaolin? – spytał
  • No… its Chuo Jiao Fanzi. Da Fanzi – myślę, że moje próby wtrącania tych niewielu znanym mi chińskich słówek wywoływały jeszcze większe zamieszanie.

Mimo totalnego braku porozumienia skwitował mój pokaz uniesionym do góry kciukiem. W starożytnym Rzymie oznaczało to wyrok śmierci – mam jednak nadzieję, że miał na myśli bardziej amerykańskie znaczenie tego gestu.

Prawdę mówiąc, miałem ochotę stamtąd uciec. Nie wiem, czy spotkałem jakiegoś mistrza nad mistrzami (choć z tembru głosu przypominał mi mistrza Honga), ale byłem tak zajarany tym spotkaniem, że bałem się, iż zrobię coś nie tak, popełnię fopa lub po prostu to wszystko nagle zniknie. A tak, gdybym uciekł miałbym przynajmniej zarąbiste wspomnienia.

bonsai
w zasadzie, to tylko chciałem pstryknąć ten krzaczor

Na szczęście wytrzymałem jeszcze kilka minut. Dopiero po dłuższej chwili zobaczyłem, że na jego oczojebnej, żółtej koszulce widnieje napis: międzynarodowy turniej pchających dłoni…

krótka sesja pchających dłoni

  • Pushing hands? – spytałem bardziej intonacją, ponieważ złożenie pełnego poprawnego pytania przekraczało moje umiejętności…
  • Yes!! Yes!! Toi Shou. Single… – zaczął kręcić w powietrzu kręgi dłońmi. W związku z tym, że je znałem, przyłączyłem się ochoczo.
  • Oooo. Very good – pochwalił, prawdopodobnie nie znał słów, którymi mógłby opisać moje umiejętności, a wiedział, że po chińsku i tak nie zrozumiem – double hands…

Tu poszło gorzej, ponieważ to była jakaś inna wersja, inaczej przekładał ręce. W związku z tym szło nam jak krew z nosa. Pewnie po godzinie bym załapał, bo to po prostu inna wariacja na temat tych samych technik, ale nie od razu.

  • Moving? Steps? – ciekawiło mnie czy ćwiczy w poruszaniu.
  • Yes!! Steps. Free Steps. – I wykonał kilka kroków z wyimaginowanym przeciwnikiem.

Cóż, całe to spotkanie trwało może 20, 30 minut, ponieważ w zasadzie miała być to tylko krótka przerwa w drodze na dworzec. Tak jak napisałem, autentycznie bałem się, że to okaże się nieprawdą, snem więc grzecznie pożegnałem się i pomaszerowałem na dalej. Humor, w związku ze spotkaniem, miałem przez resztę dnia wyśmienity. Jiuzhizi potwierdzi, bo z nim tego dnia gadałem. Jiuzhizi mnie skrytykował: – trzeba było spytać o nazwisko, wziąć adres, telefon (że niby co? Miałem mu ten aparat wyrwać i uciec?), a ja na nic takiego nie wpadłem. Nic to, trudno, życie składa się z okazji, które wykorzystujemy bądź nie.

Dasi Wude Hall

Jeśli jeszcze kiedyś wyląduję w Tajnanie, to pomaszeruję rano do świątyni Konfucjańskiej i poćwiczę sobie Qi Gong Białego Żurawie pod pagodą, na końcu bocznego zaułka muru. Może fart da mi jeszcze jedną szansę i nauczę się choć jednego ćwiczenia? Może ktoś inny tam pojedzie? Łatwo trafić, ponieważ to chyba największa Konfucjańska świątynia w Tajnanie, a starszy pan jest charakterystyczny.

PS I. O uczeniu się choć jednego ćwiczenia – w następnym odcinku. Ale to za czas jakiś, jak tylko znajdę czas na pisanie, a Danusia na korektę przecinków.

Dasi Wude Hall

PS II. Szukając w internecie informacji o tej świątyni odkryłem, że z placu, na którym początkowo ćwiczyłem, widać było budynek Dasi Wude Hall czyli Szkoły Sztuk Walki wzniesionej przez Japończyków w czasie, kiedy okupowali tę wyspę. Służył on jako sala treningowa dla wojska, policji i japońskich cywili.  Budynek powstał w 1910 i pierwotnie w całości zbudowany był z drewna. Obecnie został odbudowany w swojej pierwotnej wersji, tylko że użyto zbrojonego betonu. Druga taka szkoła mieściła się w Kaohsiung, w dystrykcie Gushan. I tą chciałem odwiedzić, ale nie udało się, ponieważ nie starczyło mi czasu i kondycji. Ot, jak to czasami coś mamy przed nosem, a szukamy w d….


1

Jeśli podoba Ci się moja twórczość i chciałbyś mnie wspomóc w realizowaniu pasji ćwiczenia i propagowania Tai Chi możesz mieć w tym niewielki udział.
Postaw mi kawę (kliknij obok).
Dziękuję.


kilka fotek trochę bez związku

ale tylko po to, by się pochwalić

kwiaciarnia. Wystarczyło, że przystanąłem na progu, a gospodarz już mnie wciągał do środka i pokazywał kwiaty
wszędzie zieleń…
śniadanie w świątyni? Nie ma problemu. Czasami na terenie świątyni jest nawet jakaś garkuchnia
gorące popołudnie? Może lepiej kimnąć, a niech ci durni turyści sami sobie łażą w ten skwar po mieście…
parada zorganizowana przez władze miasta. Tak sobie wyobrażają wróżki…

16 komentarzy do “Azja trawel – KO chadza własnymi ścieżkami”

      • Dobrze, że nie przejeżdżał kondukt pogrzebowy z tancerkami przy rurze.. na jeepach. Wtedy musieli by chować z kolei je. Potem kolejna procesja i KO konczy jak ludobójca 😉

        Odpowiedz
  1. KO napisał:
    „Nie wiem, co to było. Dopiero w Polsce Jiuzhizi wysnuł teorię, że to forma z bronią robiona bez broni. Może kij? Jeśli tak, to krótki”.

    Po pierwszym obejrzeniu filmiku sądziłem, że widzę jakieś Xing Yi Quan. Ale Jiuzhizi najprawdopodobniej ma rację. To musi być krótki kij lub włócznia. Może bardziej to drugie.
    Pozdrawiam. 🙂

    Odpowiedz

A co Ty myślisz na ten temat? Dodaj komentarz