Marek do tej pory stronił od prowadzenia większych warsztatów. Ot każdy mieszkaniec Czarnobyla mógłby na palcach jednej ręki policzyć takie wydarzenia. Dlatego kiedy Łukasz zwany Buddą*, mój treningowy brat, wrzucił ogłoszenie o warsztacie, którego tematem miał być Yi Jin Jing, to drgnęła mi lekko prawa brew. Ale wiedziałem, że powinienem się tam pojawić. Dużo bowiem można by mówić, o mojej, pożal się Boże, karierze adepta Chuo Jiao Fanzi, ale właśnie Yi Jin Jing to jest właśnie to (w zestawie kilku innych technik), co mi z tego treningu zostało.
Chuo Jiao Fanzi, to system bardzo rozległy. Pewnie tych umiejętności wyniosłem z niego stosunkowo niewiele. Jakościowo są to jednak rzeczy, które miały na mnie baaardzo duży wpływ i co do których, nadal mam bardzo dużo oczekiwań. Choć oczekiwania, to może złe słowo, ale ja już się nauczyłem, żeby po Markowych ćwiczeniach niczego nie oczekiwać. One (te ćwiczenia), wiedzą lepiej co mi mają dać i kiedy to coś ma się pojawić (a kiedy zniknąć). I to właśnie w tym całym bałaganie uwielbiam.
Ale do brzegu. Łukasz zorganizował warsztat w siedzibie szkoły Zen Kwan Um mieszczącej się w Warszawie. Właściwie to w Falenicy, bo choć jest to administracyjnie Warszawa i nadal obowiązuje tu pierwsza strefa transportu miejskiego, to starsi warsiawiacy jakoś się dławią, kiedy mają powiedzieć, że to stolica. Nie, żeby mnie to przeszkadzało, nie jestem wielkomiejskim rasistą, choć dwugodzinny dojazd do przyjemności nie należy. Sama szkoła, to ładny ośrodek na dużej przestrzeni. Nie bardzo miałem kiedy zwiedzać, gdyż dojechałem kilka minut po czasie, widok od strony bramy robi robotę.

Co się robi w takiej szkołe Zen? Nie pytajcie mnie, bo nie wiem. Oglądałem ich stronę i widzę, że jest to centrum medytacyjne, łamane na świątynia buddyjska. Ja nie chcę czegoś pokręcić. Miejsce ładne, od autobusu kilka minut przez las trzeba było iść i to było przyjemne. W środku tak swojsko, wiejsko niemalże. Ale salkę mają fajną… szkoda tylko, że taką dla nas trochę nieużywalną. Po pierwsze, to świątynia jest i pewne zachowania tu nie uchodzą. Po drugie, obowiązek zdejmowania obuwia. Do Yi Jin Jingu to mnie nie przeszkadza, ale takiego Tai Chi bez butów, na dłuższą metę, to się już wystrzegam.
To ich impreza. Ja to tylko gościem byłem więc się dostosowałem. Ileż to problemu przed wyjściem z domu założyć czyste skarpetki, sprawdzić, czy nie ma dziur.

Sam warsztat, pomimo że ja to już słyszałem kilka razy, to oczywiście zaowocował korektą. Drobną, bo tego dnia Marek użył jednego komentarza więcej, jakąś wizualizację zamienił na inną. Na skutek czego ja miałem taki efekt „Pomysłowego Dobromira” (jeśli ktoś kojarzy tę kreskówkę). Standardowo nie będę opisywał samego procesu Yi Jin Jingu, ani nawet tego rozwinięcia, którego jeszcze nie przyswoiłem. Ani tego hakowego Zhang Zhuangu, który nazywam „morderczym” – takie opisy są bez sensu. Szukajcie następnej okazji (podobno ma być) i idźcie sami. Ja tylko lekko nakreślę czym jest Yi Jin Jing. W tej wersji (bo są różne), to seria przyjmowania pewnych pozycji, w których napinamy mięśnie według z góry określanego schematu, a następnie je rozluźniamy. Schemat jest dość prosty do zapamiętania, ale trudniejszy do przepraktykowania, bo potrafi nieco boleć. Ale najbardziej bolesna jest konieczność regularnej praktyki.
O efektach można by mówić dużo, ale… Po pierwsze nie do końca czuję się być bytem kompetentnym. Po drugie – w czasie zajęć Marek powiedział coś, co mnie przed tym powstrzymuje. O tym czymś napiszę innym razem.

Jeśli nie o samej praktyce, to mogę napisać napisać coś bliżej o Marku. To człowiek, który umie mówić. Jest w sieci taki wykład profesora Bralczyka pod tytułem: „Jak mówić, żeby ludzie słuchali”. Śmiem stwierdzić, że profesor powinien zamknąć go w jednym zdaniu: „Róbta tak, jak ten gostek od kaczki mandarynki i nara” zamiast fanzolić (co prawda z sensem) półtorej godziny. Marek spełnia wszystkie opisane w tym wykładzie warunki, a przede wszystkim wie o czym mówi i jest tego absolutnie pewien. A widać, że nie jest to wiedza akademicka, a taka wypracowana, doświadczalna. Marek nie wdaje się w jakieś zbyteczne szczegóły, nie opowiada bajek. Nie dryfuje po historiach pobocznych (jak mnie się ciągle zdarza). Nawet intonacje i barwę głosu ma taką, że człowiekowi chce się słuchać. Ćwiczył to gdzieś? Bo jeśli to dar naturalny, to jego podryw_counter z czasów studenckich musiał się kręcić jak szalony.

Nie piszę tego po to, by napędzić Markowi jakiś nowy żeński materiał. Bardziej żeby zwrócić uwagę czytelnika, że warto jest takie okazje jak ta wykorzystywać. Warto, bo to wiedza jest unikatowa, a Marek często się nią nie dzieli.
Kończąc, muszę też dodać, że taki warsztat, to rzadka okazja na spotkanie znajomych. Oczywiście Adaśka (czyli Adaś i Aśka bo jak to bez nich?), Łukasz, z którym, pomimo chęci, nie zdążyłem pogadać, Piotr, z dawna nie widziany Jarozwierz, oczywiście Ryszard, ale była też Kaxia, Robert, Mariusz (chyba z Torunia, ale mogę się mylić) i kilka innych znajomych twarzy. Z jednej strony fajnie, z drugiej – zaczynam coraz częściej mieć wrażenie, że to jakieś zamknięte towarzystwo jest, że ciężko jest wyjść spoza własnej bańki informacyjnej.

Był to dobrze spędzony czas. Jedyny minus, to ten kiepski dojazd. Muszę w końcu zrobić to prawo jazdy.
Jeśli podoba Ci się moja twórczość i chciałbyś mnie wspomóc w realizowaniu pasji ćwiczenia i propagowania Tai Chi możesz mieć w tym niewielki udział.
Postaw mi kawę (kliknij obok).
Dziękuję.
Gdyby nie było tam KO, to uznałbym, że znany mi świat się skończył 😉
Kiedyś ten moment niestety nastąpi…
Dzień dobry! Byłem na warsztatach, ale nie pamiętam tych punktów 5 i 7 do oddychania. Czy mógłby Pan je przypomnieć? Pozdrawiam AK
Dzień dobry. Chodzi o to co było w drugiej części. Jeśli nie pamiętasz to się nie przejmuj. To standard… pięć punktów to dłonie stopy i czubek głowy/trzecie oko. Siedem te które zaczynają się od bioder a kończą na czubku głowy+ stopy. U Marka dobrze jest robić notatki 🙂