Zatapianie czyli bydgoskie reminiscencje

Bydgoszcz. Ponoć sam mistrz Twardowski wraz ze swoimi sługami (diablicami Smołką i Węgliszką) umościli się w karczmie mieszczącej się na Starym Rynku w Bydgoszczy. Siedzieli tam i dokazywali cztery miesiące. Dla pokrycia kosztów załatwiali miejscowym różne drobnostki. A to jednemu bogactwo, drugiemu zdrowie lub telewizor większy niż ma somsiad. Jeden z nich chciał odmłodnieć, bo nie dawał już rady swojej młodej żonie. Twardowski, niczym Zagłoba, ugniótł chleb z pajęczynami, pomalował to coś na niebiesko i proszzz. Tak i ja się wybrałem prosić mistrza czarnej magii o dar zrozumienia Tai Chi. Twardowski już co prawda dawno na Księżycu siedzi i Słońce nam przesłania (akurat w te sobotę 15% tarczy słonecznej skryło się za Księżycem). W miejsce Twardowskiego do Bydgoszczy przyjechał Oamsin Termpaiboon.

Oamsin, oprócz trudnego do wymówienia imienia, praktykuje Tai Chi z przekazu mistrza Liang Dehua i jest jego zaawansowanym uczniem. Trochę jak bosman na statku. Nie nosi takiego pięknego munduru jak kapitan i nie może się bezkarnie obijać. Za to ludzie go słuchają i szanują, bo zazwyczaj ma twardszą rękę niż kapitan. W przypadku Oamsina nie będę używał tytułów, bo, choć mu się należą, to on sam tego nie chciał.

Oamsin Termpaiboon

Samemu mistrzowi Liang Dehua trzeba będzie poświęcić oddzielny odcinek. To będzie dobry leitmotiv na następny wpis z serii „Inne widzenie Tai Chi”.

O warsztacie w Bydgoszczy powiedział mi znajomy. „To chyba coś dla Ciebie” – rzekł – „Oni ćwiczą rzeczy, które ci się podobają. A na dokładkę mają tu chyba dobrą metodykę uczenia. Może coś ci zatrybi?”. Dodatkowo – ja już straaaasznie dawno nie byłem na żadnym warsztacie i zatęskniłem. Szczególnie na takim, w którym będę tym nowym. Lubię takie warsztaty, które wprowadzają jakieś zawirowania w mojej wiedzy, taki zdrowy ferment, niczym dobre drożdże w piwie. Takie, po których rodzi się trochę pytań do własnej praktyki i konieczność przemyślenia tego co się robi. Jedyne czego się bałem to to, że warsztat zapowiadał się na kameralny. Że będzie składał się w większości z tambylców, czyli ludzi którzy będą znali podstawy swoich ćwiczeń, czy nawet specyficzne słownictwo. Że się w związku z tym, pogubię.

Oamsin i KO (ten z nieTrumpową grzywką)

Bezpodstawne były to jednak obawy, bo już w galeryjnej śniadaniowni omal nie zdeptałem Rafała (Gdańsk). Okazało się, że przywiodły go do Bydgoszczy podobne do moich intencje. I dalej, to już nawet się niespecjalnie zdziwiłem, kiedy na sali zobaczyłem Olgierda (który na dokładkę dzielnie ćwiczy to co ja). A zaraz za nim, dawno nie widzianego Piotra (chyba Poznań, ale kto go tam wie?). Nie zawiodłem się za to na zapowiadanym limicie miejsc. Nie był to bal na sto par. Było kameralnie – na 14 osób. To powodowało, że każdy mógł liczyć na korektę prowadzącego. Jako prowadzący Oamsin starał się nie pomijać nikogo, dając możliwość najpierw poczuć jak poszczególne ćwiczenia powinniśmy wykonywać, potem cierpliwie czekał, aż choć trochę zbliżymy się do ideału. Jak wspominam warsztaty z mistrzem Yangiem, tylko niektórzy mieli taką możliwość, za dużo nas było na jednego mistrza.

Co ćwiczyliśmy? Standardowo nie będę opisywał, bo to nie ma sensu. To są przemyślenia do mojego papierowego pamiętniczka. Powiem tylko, że byłem zaskoczony czymś, co się nazywa Shi Jin Jing. Spodziewałem się czegoś idącego bardziej w stronę pracy z napięciami, a tu nie. Naprawdę bardzo inspirujący zestaw, chwilami bardzo podobny do zestawu kanałowego.

Reszta zajęć poświęcona była pracy z partnerem, czyli łączeniu, zatapianiu, rozluźnianiu (czyli sinkowaniu jak usłyszałem od jednej z ćwiczących). Nawet to uwalnianie rąk, których nazwa tyleż nic mi nie mówiła, co intrygowała. Okazało się, że ja to ćwiczę, tylko trochę inaczej. Niczym bohater molierowskiego „Mieszczanin szlachcicem”:  Daję słowo, zatem ja już przeszło tyle lat uwalniam ręce, nie mając o tem żywnego pojęcia!” :). Całość praktyk szła w kierunku odnalezienia w praktyce pierwiastka pracy wewnętrznej. Całość okraszona była odpowiednim elementem siły fizycznej, dzięki której można było nad czymś popracować.

Sam prowadzący? Cóż złego można byłoby napisać? Musiałbym się mooocno starać. Otwarty gość, wiecznie uśmiechnięty, tłumaczący krótko i prosto każdy następny krok. Nawet jeśli się pomylił (i np. zapomniał jakie jest następne ćwiczenie w zestawie), to miało to w sobie element bardzo ludzki, taki zupełnie nie „miszczowski”. No przecież ciężko jest zapamiętać te wszystkie chińskie nazwy. Spokojnie mógł udawać, że wie. Na przykład: na pytanie Piotra o nazwy technik mógł powiedzieć, że ten element nazywa się: „Stara baba miesza w kotle„, a on nie. Sprawdził na kartce i okazało się, że to: „Dwa smoki machające ogonami„. Ale ta pierwsza nazwa nawet lepsza. Smoka to ludzie tylko pod Wawelem na pomniku widują, a o starą babę przy kotle na żywo łatwiej. Ja w podstawówce na stołówce taką na co dzień miałem.

pchające ręce

Organizacyjnie czuwał nad wszystkim Robert, tutejszy „gestionnaire de salle” czyli szef sali. I robił to wzorowo – nie narzucał się, pilnował przerw, godzin zakończenia, kluczy i robił za pomoc naukową dla Oamsina. Na dokładkę, kiedy trzeba było, robił za tłumacza, bo niektórzy na sali gubili się w zawiłościach szekspirowskiej mowy. Przy czym Oamsin ma miły dla ucha zwyczaj wymawiania niektórych zgłosek na przydechu. Fajnie to brzmiało, ale ja się gubiłem. To oczywiście nie zarzut, ci co znali angielski dawali sobie świetnie radę, a ja się muszę jeszcze uczyć dalej.

i teraz śpiewamy: misia A, misia B, misia Asia kąfa C

Co jeszcze z pozytywów? Tak już poza warsztatowo. Po uroczystej kolacji wracaliśmy we trzech bydgoskim tramwajem do hotelu. Na przystanku Rafał zaproponował byśmy zrobili sobie formę podwójną. Taki performers po nocy. Nie, spokojnie – zupełnie na trzeźwo, na kolacji nikt nie tknął alkoholu, co wprowadziło kelnerkę w odrobinę konsternacji. Ja formę podwójną? Z braku partnera nie jest to materiał, który często powtarzam, ale wyszło nieźle. Może pamięciowo gorzej, bo musiałem się posiłkować pamięcią Rafała, ale jakościowo widziałem progres. To chyba Wubu Bafa, które ostatnio tłukę, zgodnie z moimi nadziejami coś daje.


1

Jeśli podoba Ci się moja twórczość i chciałbyś mnie wspomóc w realizowaniu pasji ćwiczenia i propagowania Tai Chi możesz mieć w tym niewielki udział.
Postaw mi kawę (kliknij obok).
Dziękuję.


Reasumując. Bydgoszcz to następne miejsce na polskiej mapie Tai Chi które mogę zaznaczyć na zielono, i powiedzieć byłem, i było warto. Następny termin to maj następnego roku. Czy będę? Jak Bóg da… Czy będę polecał? Oczywiście.

Rafał i Piotr kontrolują technikę, na pierwszy rzut oka pozycja nieco pochylona, ale miało to swoje wyjaśnienie
uwalniające ręce

Nowe słowa które poznałem 🙂

  • Shi Jin Jing – Ćwiczenia Dziesięciu Ścięgien
  • Jie Jin – siła przyjmująca/łącząca
  • Song Chen – rozluźnienie i zatopienie ciała
  • Fa Fang Shou – Uwalniające Dłonie

ps. Rzeźbę akrobaty widziałem, ale Łuczniczki nie zaliczyłem (tylko bez podtekstów proszę), może następnym razem.

5 komentarzy do “Zatapianie czyli bydgoskie reminiscencje”

  1. Czy KO podszedł poprosić o prawdziwe, tradycyjne tuishou z żywicą i szkłem? 😉
    BTW, mam historię związaną z Bydgoszczą. Latem 1986 (a może 87?) zjadłem w barze niedaleko dworca fasolkę po bretońsku. Tuż po wyjściu wypuściłem ją na wolność wprost na chodnik, pawiem :]]

    Odpowiedz
    • To zapewne tam gdzie rośnie ów słynny dąb o dziewięciu konarach… pod którym można pocałować każdą Bydgoszczankę

      Odpowiedz
      • Zrewanżuję się taktowną żurawiejką:

        Gdy Twardowski Chang E ćwiczy
        On Łuczniczki nie zaliczy
        Królik zioło życia mieli
        Smok ze babą ścięgna dzieli
        Księżyc w górę wywędruje
        Panda biodra zasinkuje

        Odpowiedz
  2. Podłożymy chińską kalsyczno – rewolucyjną. Chińczyk którego zapoznałem przez łuk trenuje coś takiego na występ podczas nocy muzeów 🙂

    Odpowiedz

A co Ty myślisz na ten temat? Dodaj komentarz