A było to tak. Sobota. Standardowo wstaję o godzinie, którą Danusia nazywa bezbożną. To dla mnie dzień specjalny, idę bowiem do MUZEUM! Szybko więc wyciągam świeże gatki, bo to wstyd iść do świątyni kultury i sztuki w pogniecionych pantalonach, jeszcze tylko szybki prysznic, coby nie przebijać się spod zapachu werniksu i farb wszelakich, i mogę jechać… aaa jeszcze grzebień… no gdzie ona mi go schowała? Fakt, przecież nie mam grzebienia, jest mi tak potrzebny, jak jeszcze jeden (p)oseł na Wiejskiej. Spokojnie wystarcza mi gąbka.
Jadę. Siedemnastka powoli toczy się przez moją ukochaną Warszawę, potem mała przesiadka na Rondzie Czterdziestolatka i jestem. Na miejscu spotykam już Marcina, bo to właśnie on jest tu dziś, jako jeden z organizatorów. I wchodzimy… Co tam wchodzimy! My wkraczamy! Się zanurzamy w oparach sztuki i to nie byle jakiej. Jest to bowiem nie byle jakie Muzeum. Tak, to Muzeum Narodowe. Jeśli ktoś nie wie które to, podpowiadam: to ten wielki gmach po prawej przed Mostem Poniatowskiego, jak się kiedyś na bazar pod stadionem X-lecia jechało. Tak, tak, ten zaraz po Domu Partii. Tam chadzają ludzie, jak chcą obrazki oglądać.
Qi Gong w Muzeum Narodowym
Muszę się jednak przyznać bez bicia, że moje zwiedzanie zakończyło się jeszcze przed kasą. Tak więc nie oglądałem jak odziany w skóry Litwin, dźga wrażego Krzyżaka włócznią świętego Maurycego. Choć samą włócznię obejrzałbym z przyjemnością. Do brzegu jednak, do brzegu, bo opowieść ta dryfuje już niemiłosiernie. W MNW miałem poprowadzić trening.
Pisałem niedawno o treningu prowadzonym przez Kahunę na Dziedzińcu Lorentza. Kahuna prowadziła zajęcia w ramach wspólnego projektu Fundacji Dantian i Muzeum Narodowego pod hasłem: „Starożytne ćwiczenia dla każdego”. Zazwyczaj treningi prowadzą ludzie z Fundacji (Marzenka, KaHuna lub nawet sam Janek), ale tego dnia zaproponowali, żebym to ja wystąpił. Czuję się wyróżniony.
Pogoda dopisała. Mimo że piątek był brzydki, mokry i taki rozlazły, to sobotni poranek powitał mnie słoneczkiem i czystym, niebieskim niebem. Zwiastowało to niezłą frekwencję, bo trochę się bałem, że nikt nie przyjdzie. Głupio byłoby tkwić samotnie, na tym zabytkowym dziedzińcu wyczekując na chętnego do treningu. Choć z drugiej strony, ponoć Jogiro Kano, kiedy jeszcze jego dojo nie było znane, siadał w otwartych drzwiach wejściowych na salę i godzinami, samotnie czekał na uczniów. Jeśli on mógł to i mnie, tym bardziej, nic by od tego nie ubyło. Nie dane mi było jednak potrenować cierpliwości i pokory, bowiem na zajęcie przyszło kilkanaście osób. Pojawiła się nawet moja mama, która stwierdziła, że będzie mi robić za tłum.
Niewielki problem miałem z wyborem tematu zajęć. Zgodnie z tytułem powinny one być starożytne lub powinny mieć jakieś z tą starożytnością połączenie. A przecież tak naprawdę nie wiemy, co oni w tej starożytności ćwiczyli. Poza paleniem wiosek i gwałtami oczywiście — ale na to Janek pewnie trochę by cmokał. Swoje domysły opieramy na niewielkich, ocalałych z zawieruchy historii, elementach. Wybrałem zatem ćwiczenia „Symbolu Tai Chi” znanego też jako symbol Yin Yang. Pojęcie symbolu Yin Yang jest jak najbardziej antyczne, wręcz filozoficzne, można by rzec. Co prawda, samo ćwiczenie z tego taoistycznego symbolu bierze tylko kształt, ale to chyba powinno wystarczyć.
dziedziniec Lorentza
Ćwiczyliśmy godzinę. Mam nadzieję, że ćwiczący nie byli zawiedzeni. Przez godzinę, to tak naprawdę, można tylko podstawy liznąć, ale nie chciałem zniechęcać ludzi skomplikowanymi układami jakie w tym ćwiczeniu się praktykuje. Pamiętam wszak, jak lata temu, sam godzinami próbowałem je sobie przyswoić. Początki mogą się wydawać nudne, ale mam nadzieję, że ktokolwiek z obecnych spróbuje samodzielnie to koło „zakręcić”. Efekty się pojawiają, a jeden z nich odkryłem nawet u siebie w trakcie pokazu (ale o tym ciiii).
Na koniec nawet były jakieś pytania! Pytania na koniec treningu, to miód na duszę prowadzącego. To jak bramka Legii w 90 minucie meczu.
Trening zakończyliśmy niewielkim pokazem. Najpierw ja pokazałem co się ćwiczy dalej, kiedy już przebrnie się przez początkowe etapy, potem wraz z Marcinem (który też kiedyś ćwiczył tego sporo) chwilę „kręciliśmy symbol” w parze. Na koniec, korzystając z obecności Adasia, pokazałem gdzie tego symbolu należy szukać w zastosowaniach bojowych. Adaś widowiskowo wywinął orła w powietrzu i miękko przyziemił na trawniku, za co serdecznie mu z tego miejsca dziękuję. Źle by to wyglądało, jakby mu jakaś kość na zewnątrz wyszła – nieestetycznie na tle tak szacownych murów. A ja go nawet lubię, więc żal byłoby dobijać.
Przy tej okazji wyjaśnię tytuł tego wpisu. Dla osób zainteresowanych proponuję uczestnictwo w kursie zestawu ćwiczeń „Symbolu Tai Chi”. Zarówno dla osób z Warszawy (w trybie stacjonarnym lub hybrydowym) jak i „pozawarszawskich” (w trybie zdalnym i seminaryjnym). Zajęcia takie planowane są na jesieni 2021. Oczywiście wszystko zależy od Korony Kielce. Każdy zainteresowany, który zapisze się do biuletynu informacyjnego do końca sierpnia, otrzyma zniżkę w wysokości 10% na wzmiankowane zajęcia. Serdecznie zapraszam.
A ile wynosi cena jak jest zniżka 10 procent