- Wszystkie wpisy z Guangfu publikowane są z opóźnieniem i nie chronologicznie, bo na nic tu nie mam czasu…
My z Danusią nadal w Guangfu jesteśmy. Grupa, z Andrzejem na czele, zapakowała się w autobus linii 605, by przesiąść się, przy czarnej jak smoła lokomotywie, na linię 21. Potem pomknęli do Pekinu.
Dopiero wtedy poczuliśmy lekki niepokój. Pierwszy raz jesteśmy w Chinach zdani zupełnie na siebie. W Guangfu nie ma problemu, tu znam już wiele miejsc. Wiem gdzie iść do apteki, gdzie po owoce, gdzie jest herbata. Wyczaiłem nawet piekarenkę, która robi fajne i tanie ciasteczka księżycowe. Jedziemy jednak dalej, do większych miast. Mam nadzieję, że nie zawaliłem już więcej przygotowań i chociaż hotele oraz pociągi mam dobrze ogarnięte.
Teraz, kiedy zostaliśmy sami, i nie ma już rozkładowych zajęć z Nauczycielem, możemy luźniej zarządzać czasem i garderobą (to ostatnie wyjaśnię inną razą). Wybraliśmy się zatem na króciutką wycieczkę do świątyni Fu Gong. W zasadzie to nie jest świątynia, tylko miejsce pochówku mistrza Fu Zhong Wena. Może o nim będę pisał kiedy indziej? Bo jest o czym.
Świątynia mieści się nieco na uboczu, nad samym brzegiem jeziora, po horyzont wypełnionego lotosami. I to właśnie te rośliny przyciągnęły nas poprzednim razem. Z daleka, z mostu, widzieliśmy lotosowe łany i wcinający się w nie biały pomost. Idąc wzdłuż muru udało nam się do niego dotrzeć. Dopiero na miejscu okazało się, że jest on przedłużeniem mauzoleum mistrza. Nieśmiało zagłębiliśmy się w spokojnym ogrodzie (tylko zza murów dochodziło muczenie krów). Tak było pięć lat temu.
Tym razem było nieco inaczej. Odczuwalna temperatura dochodziła do 43 stopni. Danusia zażyczyła sobie przejażdżki elektryczną rikszą. No, ok. Stało ich pełno pod przystankiem autobusowym. Idziemy, podbijamy do pierwszego gościa z brzegu i tłumaczymy mu gdzie ma jechać. Pakujemy się na siedzenie i słynnym gestem „Na Grunwald” wskazujemy mu kierunek ruchu. Dopiero na miejscu okazuje się, że nasz kierowca czekał na kogoś na przystanku. Pewnie wolał nas zawieźć te kilkaset metrów, niż tłumaczyć, że pomyliliśmy go z kimś innym. W każdym razie – kasy nie wziął.
Tym razem droga do mauzoleum to już nie była smutna ścieżka wzdłuż muru, tylko szeroka aleja pośród kwiatów. Widać, że ktoś o to dba i inwestuje. Tylko warzywniak po prawej – praktycznie bez zmian. Sama świątynia nadal cicha i spokojna, nawet krowy było słychać. Mam nadzieję, że to nie leciało z głośnika. Ciszę jeszcze bardziej można docenić, bo samo Guangfu jest wieczorami głośne ponad miarę.
Zresztą, co ja się będę rozpisywał? Sami sobie zobaczcie.
Pomimo tego, że obok przewalają się dużo większe tłumy niż doświadczyliśmy tego poprzednio, w czasie naszego pobytu pojawiły się tylko trzy osoby. Jakiś chiński turysta, który pobieżnie zajrzał do głównego budynku i parku na jego zapleczu i w 10 minut się ulotnił. Nie wykazał większego zainteresowania i wyszedł. Zastanowiła mnie tylko jedna rzecz. Pan miał bilet! Niby przy bramie wisiał cennik, z którego wynikało, że wstęp kosztuje 50 RMB, ale starszy pan wziął od nas po dychu i znaczącym gestem zagonił do środka (ale papierka nie dał).
Świątynie nawiedziła też młoda dziewczyna przebrana w pseudoludowy strój, jaki można wynająć za 50 RMB w kilku punktach w mieście. Przebrania w większości są tandetne, ale muszę przyznać, że dziewczyny w nich wyglądają dość powabnie. Początkowo mnie ta moda dziwiła, ale ostatecznie LARP jest popularny także w Polsce. Dlaczego więc w Chinach nie mieliby tego robić?
Pewnie, że chciałbym aby po ulicach Guangfu przechadzali się nauczyciele i rozprawiali o Tai Chi, przemianach, energii Qi, ale to miasto żyje, a obecnie moda jest na przebieranki. Ja też lubię przebieranki, ale z wiadomych względów – zachowam to dla siebie. Zmartwiło mnie tylko to, że przebrana laska, wraz ze specjalnie wynajętą panienką z super aparatem, traktowała świątynię jako plener zdjęciowy, a nie miejsce pochówku. To dla mnie trochę chore.
Ja z Danusią posiedzieliśmy sobie w cieniu pawilonu i porozmawialiśmy o Tai Chi. Byłem w szoku, że ona już odróżnia od siebie style oraz rozpoznaje niektórych z wielkich mistrzów. Ciekawe gdzie się tego nauczyła?
O pewnym odkryciu na ścianie świątyni następnym razem.
Ps. Byliśmy w Muzeum Terakotowej Armii. I szczerze… w telewizji widać lepiej, żadnych tłumów i wszystko z bliska. Jakby ktoś mnie pytał, to Fu Gong Temple zrobiło na mnie dużo lepsze wrażenie.
1
Jeśli podoba Ci się moja twórczość i chciałbyś mnie wspomóc w realizowaniu pasji ćwiczenia i propagowania Tai Chi możesz mieć w tym niewielki udział.
Postaw mi kawę (kliknij obok).
Dziękuję.
KO zrobił Hanfu dziołsze zdjęcie z ukrycia!!! Ona wie, ale i tak dobrze 🙂 Ooooo! Gdy Młoda Hanka wyskakuje z ubranka, sroży się Danka – żurawiejka z Guangfu ;] BTW, w Tarnowie pod Bramą Seklerską też się szwędała jakaś dworka, czy coś, w sukni, więc niech KO nie fandzoli. Mystrz tai chi, jako prawdziwy taoista – czyli zbok – nie maiłby nic przeciwko 😉
Kiedy mnie przebieranki nie przeszkadzają. Sam onegdaj na pikniku archeo w Biskupinie przebrałem się w niedźwiedzią skórę i brałem udział jako dwór odtwarzaniu kąpieli wodza żonami, a w czasie nocnego zwiedzania twierdzy Kłodzko wcielałem się w rolę sanitariusza.
Jednak nasze Larpy sa nastawione bardziej na reko niż na robienie sobie selfiaków na randkowe portale. Ale to nie musi mi się podobać, nie mój kraj nie moje obyczaje. Trochę mi nie zagrało to że one pleneru szukały na bądź co bądź cmentarzu. Ale to może znów niepotrzebnie przykładam do tego swoją miarę…