Nie było nas pięć lat. W 2019 roku, kiedy stąd wyjeżdżałem po skróconym pobycie, obiecywałem sobie, że będę tu wracał częściej. Ale może szybciutko się wyspowiadam, dlaczego poprzednio nie zostałem do końca treningów z mistrzem? Otóż, wyjazdy wakacyjne do Chin to nie jest tylko i wyłącznie moja fanaberia. To nasz wspólny z Danusią projekt. Poprzednim razem, kiedy jeszcze nie znaliśmy realiów tego miejsca, mowa była taka: Pół urlopu dla mnie, pół urlopu dla Danusi. Ona się obawiała, że w tak małym miejscu, na skraju chińskiego miasta, nie będzie miała nic do roboty. Bo ja będę ćwiczył ile się da, a ona w tym czasie co? A że bardzo chciała Pekin zwiedzać, to z wielkim smutkiem wyjeżdżaliśmy te trzy dni wcześniej. Ze smutkiem tym większym, że, koniec końców, ona czuła się tu tak samo dobrze jak ja. Spacerowała sobie całymi dniami po okolicy wzbudzając odrobinę sensacji u miejscowych.
W tym roku nawet nie zająknęła się na temat wcześniejszego wyjazdu. Więcej – byliśmy szczęśliwi, że przyjeżdżamy na dwa dni przed główną grupą i spędzimy ten czas na spędzaniu czasu.
Guangfu się zmieniło. Nie jest już tak ciche i spokojne. Dla mnie to gwałtowna zmiana, dla miejscowych była pewnie niezauważalna. Tak jak przemiany rąk w San sha Mao Dung. Główna ulica zamieniła się w nocny targ z wszystkimi swoimi wadami i zaletami. Na szczęście został sklep z herbatą i jego atmosfera, a’la późny Gomułka.
Zaletami nocnego marketu jest to, że może pojeść sobie różnych różności. Na patyczkach, w papierkach lub w kubeczkach. Ogólnie, nie wiadomo co tam jest. Ostatnio jadłem takie coś, co trochę przypominało smażony kawior, ale było bardziej tłuste i ten pomarańczowy kolor. Nie były to jednak jajeczka. Danusia zaś zatapiała zęby w ośmiornicach. Walnęliśmy sobie też sałatkę owocową z kefirem (mam nadzieję, że to był kefir), po której ledwo się ruszałem z przejedzenia.
Wadami jest hałas, korki na dojeździe, masa ludzi i śmieci. I jeszcze duża, większa niż ostatnio, ilość próśb o wspólne foto. Łamanym angielskim, przy którym ja mógłbym być prowadzącym serwis BBC.
Rano, kiedy maszerujemy na mury poćwiczyć (dokładnie za mury, bo wejście jest zamknięte), to toniemy w zwałach śmieci. Dosłownie! Nawet nie wiem do czego to porównać? Zobaczcie sobie na zdjęciach. Dla mnie koszmar, moje Qi cierpi. Tak samo jak w moim warszawskim parku, kiedy to po piątkowym wieczorze na trawnikach walają się kapsle i papierki po zakąskach. Choć z drugiej strony, to także jakaś forma treningu. Nie mogę liczyć na to, że zawsze wokół mnie będzie wszystko poukładane zgodnie z zasadami Feng Shui. Zresztą, sam musiałbym wtedy zacząć od swojego biurka! I szafki z bronią i szuflady z koszulkami i pięciu tysięcy innych miejsc…
Trzeba przyznać, że co rano ten bałagan jest dokładnie sprzątany. Starsi ludzie z olbrzymimi miotłami załatwiają to sprawnie. Co rano panuje wielkie sprzątanie, niczym na jaką Wielkanoc. Nawet ja mam jakąś wewnętrzną potrzebę wziąć jeszcze jeden prysznic. Choć może jest to spowodowane koszmarnym upałem którego moja tkanka tłuszczowa nie lubi? Ja jej mówię: „nie odpowiada Ci, to spadaj”, każdemu będzie łatwiej, a ona nic. Obraziliśmy się na siebie i przestaliśmy się sobie kłaniać. Do brzegu, bo popłynąłem…
Sprzątają,. Nawet na placyku, na którym ćwiczymy, pomiędzy nami i grupami ćwiczącymi styl Yang, uwijają się ludzie z miotłami. I szurają niespiesznie, ale to nie przeszkadza, Nie zawadzają, nie przesuwają nikogo, nie gonią… Nie ma tego przysłowiowego: ” NOGI WYŻEJ, bo ja tu sprzątam…” Są, a jakoby ich w ogóle nie było. Jedną maleńką miotłą tak wiele ubyło. Potem znikają z tymi swoimi rikszami na śmieci. Tak niezauważalnie po cichu, niczym lord Rostercher III z pokojówką na piętrze. I zostaje tylko plac ćwiczących Tai Chi. Dobrze jest wysprzątać przed każdym treningiem. Umysł, serce i co tam jeszcze mamy…
ps. Dziś nasze poranne wstawanie (urlop, a budzik ustawiony na 5:30) zostało nagrodzone – przyszedł młody Mistrz wraz z jednym z młodszych asystentów. Popatrzył, pokiwał głową, spytał czy chcemy z nim zrobić formę… i przypomniał o treningu. Nawet poprosiłem o chwilę uwagi, żeby spojrzał na ćwiczenie, którego nie rozumiem. Spojrzał, skomentował i oczywiście niewiele zrozumiałem.
Ciekawe, kto mu podkablował? Ale było warto. Młodszy mistrz powiedział, że jak tak lubimy ćwiczyć rano, to od jutra mamy dodatkową lekcję o 6:00… na placu pod hotelem. Trochę mi zepsuł plany, bo zbierałem się na odwagę, by poprosić nauczyciela stylu Yang o sesję pchających rąk… ale w życiu nie można mieć wszystkiego.
1
Jeśli podoba Ci się moja twórczość i chciałbyś mnie wspomóc w realizowaniu pasji ćwiczenia i propagowania Tai Chi możesz mieć w tym niewielki udział.
Postaw mi kawę (kliknij obok).
Dziękuję.
Najbardziej mnie cieszy, z tego co piszesz, że Chińczycy dalej chcą sobie robić zdjęcia z laowaiami 🙂
Są bardzo przyjazne.
Ta niżej ma minkę mówiącą „ech, znowu Legia..”
Fajny wpis i dobry początek (faktycznie była taka biba na Wasz przyjazd bo widziałem fotki u shi fu Andrzeja)…a tak z ciekawości bo chciałeś poprosić nauczyciela z Yangu o pchające dłonie…..ten Yang z Guangfu podobny do tego czego uczyłeś się w PL czy, aż tak dokładnie nie było czasu się przyjrzeć ?