Nie każda droga, co się świeci…

czyli nowa szkoła Nauczyciela Zhai’a

Poprzednim razem z hotelu na salę mieliśmy około 90 sekund marszem. No, może w wyjątkowo „suszące” poranki, w czasie których nawet małe kotki tupią niemiłosiernie, dotarcie na salę do Nauczyciela Zhai’a zbierało nam maksymalnie dwie minuty. Teraz, mimo, że hotel stoi jak stał w tym samym miejscu, to po starej szkole zostało już tylko wspomnienie. Budynek owszem nie zniknął, ale obecnie związane są z nim już inne przyjemności. Szkoła mistrza mieści się teraz zupełnie gdzie indziej.

Na początek tylko słowo wyjaśnienia. Translatory nie dają sobie rady, kiedy używamy słowa mistrz. Chińczycy patrzą się w przetłumaczone znaki z nieco skonfundowaną miną. Dopiero kiedy używamy tytułu Nauczyciel twarze im się rozświetlają. Ot, ta sztuczna ynteligencja jeszcze nie jest taka doskonała.

droga do szkoły…

Wracając, obecna szkoła Nauczyciela Zhai’a mieści się w obrębie murów miejskich. Nieco na uboczu, w cichej bocznej uliczce o nierównej nawierzchni. W takim typowym chińskim budynku na bazie kwadratu z zacienionym patio w środku. Standardowo, od zewnątrz nie ma żadnych okien, tylko wielkie drzwi. Ale i spoza nich nic nie widać. Żeby zajrzeć do środka trzeba przejść przez drzwi. Z ulicy nikt niczego nie dostrzeże. Dlatego ulice są puste, idąc masz wrażenie, że poruszasz się wielkim kanałem. Teraz rozumiem, co oznacza powiedzenie o uczniu wewnętrznego dziedzińca.

Ciekawe dlaczego taka architektura… może miało to znaczenie militarne. Zdobywanie takich wiosek to musiał być koszmar. Każde domostwo to twierdza… niczym w tym brytolskim powiedzeniu. Tylko, że u nich to przenośnia, a tu rzeczywistość.

brama wejściowa tym razem otwarta

W środku piętrowa zabudowa wokół dziedzińca. Brzegi placyku ciasno obsadzone roślinami, gdzieniegdzie dodatkowo stoją donice. Patio wystarcza żeby 6 osób zrobiło formę 37… robiłem, na tak zwanym egzaminie, po którym na środek wyjechały stoły i żeśmy podjedli i… tak, opiszę to inną razą.

najmłodszy asystent, przez dziewczyny pieszczotliwie nazywany Jankiem, pilnuje szaszłyków. Ma około 20 lat i już spore umiejętności. W Warszawie znam takich, którzy tytułują się sifu, a powinni za nim trampki nosić.

Dół to cztery pomieszczenia. Pierwsze to salka, na której raz mieliśmy wykład połączony z ćwiczeniem podstawowego neigongu w pozycji siedzącej. Młody mistrz (sorki Nauczyciel) Zhai przyłapał mnie tam jak robiłem formę z szablą. Jeden z jego uczniów nie mógł sobie przypomnieć kolejności ruchów to mu podpowiedziałem. Na to wszedł Zhai i nawet pochwalił. Z uprzejmości… skąd wiem, że nie do końca szczerze? Bo powiedział: „A tera potrzymej mi piwo i patrz”. Jego forma jakby odbiegała wykonaniem od mojej. Ale mam nagrane i trochę wniosków z tego wyciągnę.

wnętrze sali, za chwilę zaczniemy ćwiczyć „Tam góra, gdzie dół” w wersji siedzącej
młodszy nauczyciel siedzi na stołku, w tle fotel na którym siadać może tylko jego ojciec

Wracając do opisu budynku. Obok sali, rzekłbym na szczycie budynku były dwa pokoje. Pierwszy to gabinet Seniora stół do herbaty i regał z książkami i kilka krzeseł. To tu mogłem się napić odrobiny herbaty kiedy to sam polazłem do Nauczyciela. Poszedłem bo, po prostu chciałem sam znaleźć do szkoły, bo idąc za Andrzejem lub jadąc meleksikiem za nic nie mogłem jej zapamiętać. To przylazłem – a tu bach, jak już żeś przylazł to zrób coś z sensem. Starszy Nauczyciel przywołał mnie gestem dłoni, kazał usiąść za stołem i pod nos podsunął kartkę. Dobrze, że nie kazał podpisać… odetchnąłem, kiedy powiedział, że to zasady ćwiczenia Tai Chi… i kazał ćwiczyć pchające ręce. Dostałem wtedy 30 minutową lekcje pchających rąk przerywaną czarka herbaty. Lekcje krótką ale bardzo dokładną i ważną. Mistrz robił wszystko powoli i dokładnie… tak bym mógł jak najwięcej zauważyć. Potem kazał poćwiczyć z „Jankiem”. Tak, to była radość poranka.

za naszymi plecami widać okno jadalni

Ostatnie pomieszczenie to kuchnia i jadalnia. Duża i przestronna, marzenie każdego mieszkańca warszawskiego blokowiska. Z dużym okrągłym stołem – oczywiście wyposażonym w obrotową „tacę” na środku. Z taką tacą trzeba uważać, odstawisz tam kieliszek i zaraz odjedzie w siną dal. To tam zjedliśmy niewielki lunch z mistrzem i kilkoma innymi osobami. Oczywiście najpierw mistrz powiedział: „Idź i poszukaj Danusi, inaczej nici z jedzenia”. Jakie to szczęście, że Guangfu to małe miasteczko i dość szybko ją wypatrzyłem na targowisku.

Z podwórka po niewielkich schodach, obok zlewu z bieżącą wodą wchodzi się na antresolę w kształcie litery U. Tam mieściły się prywatne apartamenta mistrza. Tak na oko 35-45 metrów kwadratowych. Oczywiście tam nie byłem, są przecież jakieś granice wśibstwa których nawet taki warsiawski kibol jak ja nie przekroczy. Ale nawet jakbym był to takie wrażenia zachowałbym dla siebie.

schody prowadzące na górę
moment wręczenia kaligrafii, każdy z nas taką dostał

Z żalem opuszczaliśmy „wewnętrzny dziedziniec” nowej szkoły Nauczyciela Zhai’a. On sam odprowadził nas do bramy. Mam nadzieję, że tym nadprogramowym najściem nie naruszyłem jego spokoju. Niestety z ekscytacji nie odważyłem się poprosić go, o tą kartkę, na której spisał zasady ćwiczenie. Cóż, życie składa się z niewykorzystanych okazji i tych których nie potrafimy docenić. To była jedna z nich.

Cóż ja bym za to, by mieć w Wawie takie warunki. Dałbym sobie przeciągnąć przez plecy kotem o dziewięciu ogonach, choć podobno nikt nie przeżył więcej niż pięciu uderzeń. Dużo bym dał. A jeszcze więcej jakbym miał możliwość częstszego kontaktu z tymi ludźmi. To ja już nie chce tej chawiry, możemy ćwiczyć chociażby na ugorze.

na sali luster niewiele, ale stojak na broń jest obowiązkowy
tego widoku z ulicy nie uświadczysz
na wciągniętym brzuch

2 komentarze do “Nie każda droga, co się świeci…”

A co Ty myślisz na ten temat? Dodaj komentarz