To był koszmarny dzień – nie pierwszy i nie ostatni. Rano, tłok w tramwaju i w metrze, a ja już powoli robię się mało odporny na otaczających mnie ludzi (jeśli jest ich zbyt dużo, a zwykle jest). Potem praca (to już bez komentarza), najgorzej, że nawet dojazd na Kinową odbywał się w równie dużym tłoku, co rano. Ludziom puszczały nerwy i wdawali się w nic niedające pyskówki. Na dokładkę, jeszcze w czasie przebierania się przed treningiem, dobiegały do mnie dźwięki przychodzących SMSów.
Efekt? Przez połowę pierwszego treningu mentalnie to ja jeszcze na trening nie dojechałem, niczym Legia na pierwszą połowę meczu z Piastem. Mieliśmy ćwiczyć pięty/palce, a ja zacząłem ćwiczyć pięty do pośladków. Miałem przećwiczyć trzecią sekcję, to ją zakończyłem ze trzy sekwencje za wcześnie. Niby słyszałem wszystkie polecenia, ale ich nie słuchałem. Danusia twierdzi, że tak mam zawsze, ale to nieprawda.
Ciało tu, umysł gdzie indziej. Tak naprawdę, to dopiero drugi trening od początku do końca był naprawdę wartościowy. Nie ma lekko, wejście w trening to ja miałem tego dnia zrąbane na maksa.
shotokan daje przykład
Kiedy jeszcze ćwiczyłem z młodym Shotokan, wejście na salę było pewnym rytuałem. Przed drzwiami zbierała się grupa ustawiona w dwa rzędy, oczywiście w zależności od stopnia (czarne pasy z przodu, KO z tyłu). Sensei Łysiak nie otworzył drzwi, dopóki grupa się nie uspokoiła. Wtedy bez gadania, przepychania się wchodziliśmy na salkę. I było inaczej, jakoś tak lepiej.
Kiedyś mocno się z tego wyśmiewałem. Teraz, kiedy jadę na trening, już nie słucham ostrej muzyki, nie czytam wiadomości ze świata (bo często tego nie ogarniam) ani historycznych miesięczników (bo mnie to za bardzo interesuje). Staram się zejść ludziom z widoku. Już od dawna mam wyciszony telefon, bo wszystkie dzwonki wydawały mi się zbyt agresywne. Czasami nawet odpuszczam jeden tramwaj, jeśli wydaje mi się on zbyt zapchany. Zdarza się też, że mam na uszach słuchawki, pomimo że nie słucham muzyki. Zawsze to kilka decybeli ciszej (swoją drogą zaczynam doceniać dźwięki przyrody puszczane na treningu).
Kiedy mieliśmy treningi na Krasnołęckiej, a ja pracowałem w centrum, wolałem te kilka przystanków przejść na piechotę, bo marsz to świetny sposób, żeby oczyścić umysł (podobnie jak trucht).
Jadąc na trening, staram przypomnieć sobie to, co usłyszałem na poprzednim, tak aby szybciej się do tych poprawek zastosować.
spokój w umyśle
Po przyjściu na salę czasami trochę pogadamy, ale zazwyczaj staram się stanąć na swoim miejscu i trochę postać. Świadomie pooddychać czy nawet leniwie pomachać łapkami — czy to wspominając zdrowotny Yi Quan, czy też Qi Gong Białego Żurawia (Biały Żuraw stoi na szczycie drzewa śliwy i pilnuje kosza gruszek — tak to się chyba nazywa 😉 )
Świat wokół nas jest tak absorbujący, że aby jak najwięcej skorzystać na praktyce, trzeba mieć spokojny umysł już od samego początku treningu. Ja wiem, że większość ludzi przychodzi na treningi właśnie po to, żeby się od tego świata oderwać. Wymaganie od nich, żeby robili to przed treningiem, może okazać się za trudne. Jednak pomyślcie… jeśli pragniecie od treningu chwili oddechu, to dajcie mu na to szansę!
Spróbujcie kiedyś odłączyć się od świata pół godziny wcześniej niż prowadzący powie „zaczynamy”. I zobaczcie, jaka jest różnica. Ja potrzebuje tego coraz częściej. Cóż, albo to ja się starzeje, albo ten świat pędzi już za szybko. Swoją drogą jeśli już musi pędzić, lepiej by zrobił, jakby pędził np. bimber.
1
Jeśli podoba Ci się moja twórczość i chciałbyś mnie wspomóc w realizowaniu pasji ćwiczenia i propagowania Tai Chi możesz mieć w tym niewielki udział.
Postaw mi kawę (kliknij obok).
Dziękuję.
Przeczytałem powyższy wpis dosłownie przed chwilą w ramach odrabiania „zaległości” internetowych (tym bardziej chętnie, że co do zasady nie włączam kompa w soboty / niedziele). Tekst jest poważny i raczej nie podejmę się obszerniejszego komentarza na odległość. Może czas się spotkać? 🙂
Kilka godzin temu odbyłem dość długą dyskusję ze swoją grupą na temat – powiedzmy – „Entree”. Uwierz, to zadziwiający zbieg okoliczności, iż podjęliśmy kwestie, które zostały poruszone w przedmiotowym tekście. Kurcze, napiszę dziś tylko jedno. Chyba „łatwiej” mają osoby żyjące w mniejszych miastach (tak przynajmniej wynikało z dzisiejszej / wczorajszej dyskusji odbytej w dość sporym gronie osób trenujących kf i tc). Niemniej – jak uważam – rzeczonego „pomniejszenia” niezmiennie i na przekór wszystkiemu warto szukać w sobie! Przepraszam za ten dość osobisty komentarz.
Pozdrawiam 🙂
Zapraszasz do najstarszej pizzerni w Polsce? Czemu nie… Dogadamy się.
Masz rację. Duże miasto = duży kłopot nawet tego nie zauważamy. Łatwiej o przebodźcowanie, bo tych zewnętrznych bodźców mamy za dużo.
Dokładnie. Wczoraj mieliśmy zakończenie sezonu treningowego. To zawsze stanowi przyczynek do długich i mniej oficjalnych pogaduszek. Jedna z kobiet, która mieszkała w Poznaniu a teraz ćwiczy u mnie (i chadza do najstarszej pizzerni w Polsce), trafnie wypunktowała wady / zalety życia w „metropolii”*. Zawsze jest coś za coś. Owszem, żyjemy spokojniej ale chyba mniej dostatnio, przynajmniej patrząc na sprawy przez pryzmat statystyk.
Z tym spotkaniem to chyba damy radę. Mniej więcej za rok zamierzam zaprosić Marka L. (poznałeś go podczas naszych warsztatów). Przedmiotem workshop ma być forma 13 sekwencji z włócznią. W pewnym sensie można ją potraktować ponad stylowo, a prawie na pewno w kontekście szeroko pojmowanego tc. Jeśli skorzystasz, będziesz zadowolony.
* Na marginesie polecam prawdziwy rarytas – film „Metropolis” z roku 1927 po rekonstrukcji cyfrowej.