Weekend. Magiczny czas, do którego odliczamy czas przez resztę tygodnia. Zazwyczaj wiążemy z nim dużo nadziei na odrobienie zaległości i pchnięcie prywatnych planów do przodu. Równie często to nie wychodzi, a czas przepływa nam przez palce. Potem z poczuciem prze…nego życia meldujemy się w poniedziałek do arbajtu i znów odliczamy czas do następnego czwartku (wszak to mały piąteczek). Z tego wszystkiego chyba właśnie to piątek jest najlepszy, bo daje nam jeszcze złudzenia.
W ten weekend miałem nadzieję na odespanie. Ale nie, nie udało się. W sobotę rano obudził mnie budzik. Niestety, Danusię też. Powiedziała mi co myśli o mnie, o budziku, wstawaniu skoro świt i jeszcze o kilku, tylko jej znanych, rzeczach. Biorę cała winę na siebie. Weekendowy budzik faktycznie jest podrywający. Tym razem nigdzie daleko nie jechałem. To ja oczekiwałem gościa. Rano, raniutko umówiłem się z Rodorem na krótki trening. Na dłuższy czasu nie starczyło – obaj mieliśmy tego dnia pozatreningowe zobowiązania towarzysko-rodzinne, więc musieliśmy się streszczać.
pałki z Rodorem
Zaprowadziłem Rodora na plażę na Tarchominie, gdzie zaczęliśmy się okładać kijami. Chcieliśmy powtórzyć trochę materiału z La Canne. To brzmi bardzo profesjonalnie, ale w rzeczywistości chcieliśmy po prostu pomachać kijkami z partnerem. Naprawdę, fajnie było, choć oczywiście z błędami, ale fajnie. Więcej w tym klasycznego basebola było niż szermierki laską. Ale spokojnie – z praktyką pojawia się pewność siebie, a potem umiejętności.
Przy okazji dwie uwagi: brak kasków szermierczych powoduje, że zatrzymujemy techniki i te nie są do końca realne. Tak więc musimy zaiwestować w jakieś hełmofony czy coś. Po drugie – wypróbowaliśmy radę mojego krakowskiego znajomego i zakupiliśmy sobie rękawice spawalnicze jako ochronę dłoni. Niestety, totalnie nie zdały egzaminu. Niewielka strata, bo to niecałe 20 PLN za parę, więc do czegoś się na pewno przydadzą. Okazało się, że trafienie w palec (dość częste na naszym poziomie zaawansowania) jest tak samo bolesne jak bez rękawic. No, chyba że coś pochrzaniłem. Muszę to skonsultować.
Lubię treningi z Rodorem, bo ma on zdrowe podejście do materiału, który ćwiczymy… czasami nawet „zbyt zdrowe”. Tym razem uraczył mnie opowieścią o tym, jak to ze swoim nauczycielem wycinali kijami trawy na nadwiślańskich łąk. Mam nadzieję, że tym wpisem zdopinguję go do napisania drugiej części wspomnień o treningu z mistrzem Liu Yunpengiem.
wczesna pobudka
Następnego dnia budzik również zadzwonił wcześnie rano. Tym razem jednak zdążyłem go wcześniej wyciszyć. Niedzielny poranek – mój syn, który w końcu postanowił jakiś czas temu prowadzić zdrowy tryb życia, wyciągnął mnie na bieganie. To jest bardziej truchtanie. Od jakiegoś czasu znów mam przerwę w tej praktyce, tym bardziej więc ucieszyłem się. Zawsze to łatwiej biegać z kimś niż samemu. Szczególnie, że ponoć rozmawianie w czasie biegania dobrze wpływa na jakość oddychania. Jeszcze lepiej wpływa śpiewanie. Tylko, że po pierwsze: obaj aż tak bardzo nie ufamy swoim zdolnościom wokalnym, by produkować się publicznie, a po drugie: repertuar znany nam obu jest więcej niż skromny. Ile razy można śpiewać o „Karetce pogotowia”?
To całe, prawie godzinne, bieganie było tylko wstępem do nowej działalności Młodego. Otóż, dziecię moje zaczęło ostatnimi czasami morsować. Cóż to takiego? Dla niezaznajomionych, to siedzenie prawie na golasa w bardzo zimnej wodzie. Osobiście to ja bym to nazwał pingwinowanie, bo morsy to mi się kojarzą z leżeniem na plaży i drapaniem się po brzuchu, a oni wychodzili z tej wody sztywnym krokiem niczym stado pingwinów.
Oczywiście Młody proponował bym i ja wziął udział w tej imprezie i, powiem szczerze, że ochotę miałem dużą. Uratowało mnie niedawne przeziębienie. I dzięki temu wyszedłem z tego z twarzą. Na temat moczenia się w lodowato zimnej wodzie słyszałem już wiele opinii. Wiele i to skrajnych. Od tego, że to bzdura i zabobon do tego, że cudowne i leczy wszystko łącznie z chorobami psychicznymi i uzależnieniem od brukselki. Dlatego też trochę się boję. Musiałbym pogadać z jakimś ogarniętym lekarzem… o, wymyśliłem właśnie nowy oksymoron. Nie sądzę, że można do tego podejść tak bezkrytycznie, na huura.
zimna woda z Młodym
Co można powiedzieć o morsowaniu? To taka mała towarzyska dyscyplina sportu. Wszyscy się zjeżdżają 15 minut wcześniej, szybko wyskakują z ciuszków, potem się rozgrzewają. Po tym kwadransie ustawiają się na brzegu do pamiątkowego zdjęcia i wchodzą do wody. Po 10 minutach wychodzą, szybciutko się przebierają i biegiem do samochodów. Jeszcze w przelocie „cześć”, „do następnego” i na brzegu nie zostaje nawet papierek po cukierku. A gdzie pogadać o meczu, napić się herbaty, spytać o zdrowie żony? Naprawdę – sport dla egoistów.
Fajny weekend.
Polecam morsowanie! Ale lepiej byloby zaczac od chlodnych i zimnych prysznicow 😀 bo taka lodowata woda to moze byc zbyt duzo
Lekarzem co prawda nie jestem ale dzieki morsowaniu cialo znacznie lepiej utrzymuje cieplo dzieki czemu nie wychladza sie( plus podnosi to odpornosc dzieki wiekszej ilosci bialych krwinek) no i znajdujace sie w skorze receptory czuciowe(przyznam ze nie pamietam nazwy ale cos w tym stylu chyba) nie sa juz tak wrazliwe na zimno(dokladnie to czesc z nich reagujaca na chlod sie wylacza po prostu).
Podalbym tytul ksiazki z ktorej mam te informacje ale nie moge jej znalezc 😀 takze co najwyzej polecam znalezc rozne artykuly o tym
Sam w niedziele biegalem boso po sniegu! 😀 uroki podkarpacia
Masz śnieg!!! Zazdro… też bym pobiegał.
Z lekarzem jednak wolałbym porozmawiać.Z tymi prysznicami to bardzo dobra idea.
Ten Twój Młody zawsze coś wymyśli aby tylko ten najmłodszy go nie naśladował lepiej i bezpieczniej by było gdyby poszedł już drogą dziadka
Droga dziadka brzmi jak droga Tao