Podróż na wyjątkowo bliski wschód

Ech, wakacje, czas własnej praktyki i obozów. Tak, właśnie obozów. Cream de la cream praktyki z ludźmi. Wiadomo wszak, że kiedy spotykamy się z innymi i poświęcamy cały nasz czas na praktykę wśród ludzi, którzy są do nas podobni, rozwijamy się szybciej. Oczywiście nic nie zastąpi samodzielnej praktyki, ale obozy to jest to coś. Pozwalają zmienić rytm treningu, mocniej skupić się na praktyce. Tylko dzięki temu, że tzw. „jednostka treningowa” jest dużo dłuższa. To zazwyczaj dwie i pół do trzech godzin zamiast zwykłej godziny z hakiem. Dodatkowo te obozowe treningi zazwyczaj mają inną strukturę i łatwiej jest przełamać „monotonię” treningu. Tak, ja wiem, ta „monotonia” to sól treningowego żywota, ale czyż czasami nie powinniśmy do codziennej zupy dorzucić sobie kawałka mięska, jakieś kostki do ogryzienia?

Lipiec to już przeszłość. Jeden z planowanych w tym czasie wyjazdów się nie odbył, potem zaledwie liznąłem Yi Quanu Andrzeja Kalisza (znów boleśnie uświadamiając sobie, jak inna jest ich odmiana pchających dłoni). Na jednej imprezie byłem i, jak to mówią, pewnych rzeczy już nie odzobaczę. Mimo tego notes treningowy znów się zapełnił nową porcją kulfonów i krzywulców.

Przyszedł czas na półmetek. Tym razem okazało się, że załapię się na warsztaty organizowane przez Arkadiusza zwanego Niedźwiedziem Wschodu, na co dzień strzegącego coraz bardziej gorącej wschodniej ściany oraz Rafała, którego drugie imię brzmi Śnieżnobrody, zazwyczaj omiatającego swoim wzrokiem bałtycki horyzont, którego jak wiadomo: „wiernie będziem strzec”. Obaj to gorący i najwierniejsi wyznawcy całego tego YMAA-owskiego panteonu.

Białystok

landszafcik, na horyzoncie na skraju drzew widać jeden z piękniejszych mostów kratownicowych jakie widziałem

Dobra, koniec żartów. Arek organizuje taki warsztat od jakiegoś czasu i zyskuje on coraz większe powodzenie. Oczywiście jak na taki niszowy kontent, jakim dysponuje. Bo wiadomo, że przyjadą tam tylko ci, którzy trenują ten konkretny materiał. No i ja (cały na biało). Pomimo że od dawna pasę się już na innych łąkach, to specyfika tych treningów jak najbardziej mi odpowiada i mogę z nich skorzystać.

Co było z materiału?

Forma podwójna – rzecz wspólna dla wszystkich ćwiczących, zwłaszcza tych praktykujących styl Yang. To relatywnie skomplikowana sekwencja ataków i obron pozwalających na praktykowanie Tai Chi na wielu płaszczyznach. Oczywiście każdy jej uczy nieco inaczej i ciężko mi było dostosować się do wszystkich pryncypiów wymaganych przez Rafała. Ja po prostu już nieco inaczej ćwiczę. Ale jeśli byłem tam trochę na etacie gościa, to nie będę robił pod górkę. Trening z partnerem ma sens tylko wtedy, kiedy dwie strony przynajmniej starają się grać w tę samą grę, ale o tym już kiedyś pisałem. Jeśli Rafał mówił, że mam chwytać i trzymać, to chwytałem i trzymałem. Szczególnie że moim partnerem w tym treningu była Ewa, więc…

Peng Lü Ji An

Peng Lü Ji An – ojoj, brakowało mi tego w tym wykonaniu, brakowało. W porównaniu z innymi przekazami zawierającymi bardzo podobne techniki, ich YMAAowska wersja jest jak jazda na rowerze z kwadratowymi kołami. To nie zarzut, wprost przeciwnie. Czasami żeby w tym bałaganie znaleźć ład, trzeba się dobrze napracować. I tu miałem przyjemność popchać się (to dobre słowo) z Robertem, z którym ćwiczyłem jeszcze za czasów Krasnołęckiej (czyli w poprzednim moim treningowym życiu). I znów kilka nowych uwag wyskrobałem w zeszyciku. Najważniejsze, że w końcu zrozumiałem, na czym polega zmiana przy przejściu z trzech na cztery kroki. Niby to umiałem (zdałem przeca egzamin), ale technikę robiłem tak trochę intuicyjnie… A teraz mogę to opisać w jednym zdaniu. Zmianę robi się tak jak zmianę w stylu Hao. Może właśnie dzięki temu ją przyuważyłem (tę zmianę oczywiście).

Kij – niekoniecznie kij Tai Chi. Bo ten kij może ćwiczyć każdy. Oczywiście jest on specjalnie przeznaczony dla osób ćwiczących Białego Żurawia, ale to oznacza, że im będzie nieco łatwiej przyswoić sobie pewne cechy stylu. Niemniej jednak, jeśli tylko ktoś chce poćwiczyć kijem, to spokojnie może się za to brać. Dobre jest to, że, kij w wersji YMAA-owskiej jest niemalże kompletny. Są ćwiczenia siłowe, rozciągające i ogólnorozwojowe (ćwiczone oczywiście z kijem, co by się oswoić), jest Jiben Gong. Czyli ćwiczenia podstawowe, żeby nauczyć się nim machać. Jest poruszanie się razem z krótkim, dokładnie i jasno opisanym zestawem zasłon i uderzeń. Na koniec są też ćwiczenia w parach i formy na deser. Jednak szczerze, to wydaje mi się, że ta forma z kijem to już taka śliweczka na szarlotce. Smaczna, ale da się bez niej żyć.

kij to nie tylko machanie, ja się męczę, Arek się nudzi

dobre towarzystwo

Qi Gong – zaproponowałem Arkadiuszowi, że zrobię jakieś poranne zajęcia z Qi Gongu. To miły człowiek i zapewne głupio mu było odmówić, więc się zgodził. Powiedział tylko żebym nie liczył, że ktoś wstanie tak rano. „Nie po moich ogniskach” – dodał. I faktycznie, ogniska były zarąbiste, a ludzie i tak się raniutko pojawili. Było to dla mnie bardzo budujące. Nawet w niedzielny poranek, kiedy lało, a my ćwiczyliśmy na tarasie zrujnowanej chałupy wśród stert zdartego ze ścian drewna. Czy się podobało? Mam nadzieję, że tak. Starałem się. Przynajmniej tym zajęciom wtórował śpiew ptaków, a nie walenie w bębny.

Tyle o materiale. Miejsce to cała historia. Korzystając z opisu Arka, krążyliśmy po całej okolicy, zwiedzając podlaskie wsie ukryte pomiędzy rozległymi łąkami i lasami. Nijak nie mogliśmy trafić na miejsce. Ale to już tak jest, w Białymstoku nie przepadają za legionistami i utrudniają im nawigację, jak mogą. Kiedy w końcu spytaliśmy pewnego tambylca, jak dojechać do „Ptasiej osady”, ten popatrzył na nas jak na raroga i stwierdził, że jazda tam jest bez sensu, bo tam wszystko ostatnio spłonęło. Nawet mnie to nie zdziwiło… Wiem, że Arkadiusz może ćwiczyć w różnych warunkach i spanie na pogorzelisku nie będzie mu zawadzało.

Okazało się jednak, że po wyjechaniu ze wsi, która dla każdego warszawiaka byłaby synonimem końca świata, i przejechaniu kilku kilometrów (pomimo ostrzeżeń nawigacji o możliwości upadku z krawędzi dysku w przestwór kosmosu) dojechaliśmy do niewielkiego ośrodka. Takie FWP, jeśli to jeszcze komuś coś mówi, wczesny Gierek, ewentualnie bardzo późny Gomułka. Drewniane domki wśród drzew. Czyli jest gdzie złożyć głowę, rzucić ciuchy, na głowę się nie leje, jest gdzie przysiąść po obiedzie i umyć ręce. Jedyną wadą jest to, że wszystkie domki identyczne i po ciemaku nie wiadomo, kto do czyjego domku trafi.

ten na moim ramieniu to moj anioł stróż, Rafał już biegnie mnie poklepać

atmosfera treningowa

Może nawet jedna gwiazdka by się znalazła, oczywiście poza tym rojem nad głową, które towarzyszyły nam przy ognisku. Oprócz gwiazd towarzyszyła nam jeszcze gitara Arka, grupowe śpiewy, miejscowe mniej lub bardziej płynne wiktuały. Jedzenie było, śniadanie i obiad z cateringu. Nikomu nic nie urwało, choć temperaturą nie grzeszyło. Kolacja typowo ogniskowa — kiełba, buła i popitka. Zarąbista marchewka po koreańsku (czekam na przepis) i prepersowski grill Karola (mistrzostwo knieji). Oczywiście wszystko Eko_pro_level_five — mieliśmy tylko jeden kieliszek, a starczył dla wszystkich, więc zaoszczędziliśmy na płynie do zmywania.

Nawet deszcz nie był problemem, no dobra, nie był, bo trwał raptem dwie godziny. Ludzie założyli kurtki przeciwdeszczowe, czapki i ćwiczyli dalej. Brak sali czy jakiegoś większego zadaszenia to minus, ale jak widać do przeżycia. Rafał stwierdził, że było za gorąco i zamówił deszcz (ach, jak on się o nas troszczył – ludzki Pan) i spokojnie kontynuował trening.

Było zarąbiście. Atmosfera treningowa, masa starych i nowych znajomych. Dużo pracy, dużo zabawy, chciałoby się powiedzieć, że wszystko wibrowało w tym samym rytmie. Oczywiście nasuwają się skojarzenia z moim poprzednim postem. To fakt, to trochę świadomy zabieg. Wiem, że jak jest mała grupa, to łatwo o ten efekt, jak tłum (nie chcę używać słowa stado), to się nie da. I faktycznie się nie da, ja już wiem, czego unikać. Trudno, nie znajdę poklasku i nie dany mi będzie pisk tłumu fanek i ich rozmydlony wzrok (Reserved by Rafał).

płonie ognisko, wraz z nim nasze ułudy o mistrzostwie, w tle Arek niczym Kaligula, przygrywa na gitarze

o Tai Chi bez Tai Chi

Na koniec. Byłem na warsztatach Tai Chi, na których nie ćwiczyło się takiego Tai Chi, jak wszyscy sobie wyobrażają. Nie było powolnych, uduchowionych ruchów. Nikt nie odkrył prawdy o wszechświecie, nie spłakał się po treningu (nawet koleżanka, która wracała w towarzystwie „ślimaczka” pod okiem). Nikt też nie zobaczył światła na końcu drogi (no dobra, ja zobaczyłem, raz, po skosztowaniu ducha puszczy). Nie było niczego (tak jak to chciał pewien białostocki kandydat na prezydenta), co ludzie kojarzą z Tai Chi. A pomimo tego ćwiczyliśmy Tai Chi, zrobiliśmy czternaście godzin treningów przez czterdzieści osiem godzin trwania obozu, w tym dwie mojego Qi Gongu. Nie było oświecenia, był jeden mały krok do przodu, jeden z wielu, które nas jeszcze czekają. Bo kto usiłuje biec, ten wyłoży się na pierwszym lepszym korzeniu. Jeśli potrzeba nam Tai Chi, żeby ćwiczyć Tai Chi, to jeszcze nie jest prawdziwe Tai Chi.

I widzisz Rafale? Ja robię bloga o Tai Chi, w którym jest mniej Tai Chi w Tai Chi, a Ty robisz to samo z treningami :). 

samotny biały żagiel

Było fajnie, na chwilę skrzyżowały się nasze drogi, teraz każdy idzie własną ścieżką… Oni jadą na „Alaskę”, dla mnie sierpień będzie miesiącem Qi Gongów i Hao – łoj, się będzie działo.


1

Jeśli podoba Ci się moja twórczość i chciałbyś mnie wspomóc w realizowaniu pasji ćwiczenia i propagowania Tai Chi możesz mieć w tym niewielki udział.
Postaw mi kawę (kliknij obok).
Dziękuję.


Ściskam i pozdrawiam – Wasz WłóczyKIJ (tj. KO – nie zasłużyłem na taką piękną ksywę).

6 komentarzy do “Podróż na wyjątkowo bliski wschód”

  1. KO, kij białego żurawia ma jeszcze jedno zastosowanie: obicie KO tyłka.. Peng lü ji an! Dżizas! Tam nie ma „i”. Jest „ü” jak w słowie „führer”. Peace 🙂

    Odpowiedz
    • A jak się robi to u z kreskami? Nogę sobie obiłem… przy młynkach trafił dwa razy w piszczel… zrobię zwykłe u

      Odpowiedz
      • Masz w znakach specjalnych w wordzie pewnie, albo możesz wyguglować jakiś kod klawiatury alt+coś tam (choć nie zawsze działają na wszystkich systemach operacyjnych) albo -jak ja przed chwilą- skopiować i wkleić 🙂 Czasem używający pinyinu wpisują „v” zamiast „ü” i wszyscy wiedzą o co chodzi. Czyli „peng lv ji an” wystarczy 😉

        Odpowiedz
      • Zwykłe „u” jest złe, gdyż w j. chińskim są sylaby „lu” wymawiane tak jak w polskim wyrazie „lupa”. Nie bądź leniwy!. Jesteś nauczycielem tai chi do jasnej ciasnej.

        Odpowiedz

A co Ty myślisz na ten temat? Dodaj komentarz