
To miał być wpis o tym, że nie wszędzie gdzie się obrócić ćwiczy się Tai Chi i Qi Gong, ale wyszło inaczej. Ale powoli do tego dojdziemy. Teraz trochę o miejscu, otóż Ogród Krasińskich, zwany także Parkiem Krasińskich, to kilkuhektarowy, ogrodzony kawał zieleni w centrum Warszawy. Kiedy go zakładano w XVII wieku mieścił się na obrzeżach miasta, ale obecnie to ścisłe centrum.
Park ma bogatą historię. W XVIII wieku wykupiono jego teren i udostępniono go Warszawiakom jako drugi publiczny park w Warszawie. W czasie wojny park swoje przeszedł – trafił w obręb getta, toczyły się w nim dwa powstania i ciężkie walki o Pasaż Simonsa, po którym zostały trzy, ledwo wystające z ziemi, placki betonu.
stara Warszawa
Park niedawno przeszedł rewitalizację. Polegała ona na wycięciu masy drzew (ponad 300), tak więc park już nie wygląda tak jak na zdjęciu powyżej. Ja tam się nie znam, ponoć tak planowano parki w czasach jego powstawania. Więc może i dobrze, że ktoś usiłuje utrzymać park w oryginalnym historycznym stanie – z drugiej strony drzew szkoda.

I tak odbierałem ten park do tej pory, jako taki spacerniak w centrum Wawy, gdzie moja znajoma polonistka* wyprowadza swojego wnuka na plac zabaw. Tak więc, kiedy przechodziłem ostatnio obok i miałem trochę wolnego pomyślałem, że zrobię wpis o ładnym miejscu w Wawie, gdzie niekoniecznie coś się dzieje w sferze treningowej. I tak wszedłem…
Pierwsze, na co trafiłem, to outdorowa siłka. Od większości mi znanych różni się kolorem (szary – neutralny, a nie czerwono-żółta jajecznica) oraz jedną instalacją, której nigdzie wcześniej nie widziałem. To sporych rozmiarów okrągła tablica do treningu niektórych mięśni piersiowych. Cóż, to był pierwszy element, który zburzył moją opinię o parku. Pierwszą, bo za chwilę o mało mnie nie stratował gość uprawiający jogging.

Myślę, że z tym parkiem jest tak samo jak z Królewskimi Łazienkami, w godzinach porannych ma jakiś potencjał treningowy – potem, kiedy pojawia się tam więcej spacerowiczów, a place zabaw zapełniają się dziećmi, park staje się po prostu ładnym miejscem w centrum miasta.
Qi Gong w ogrodzie Krasińskich
Ładność miejsca składa się oczywiście z okoliczności przyrody, a te przejawiają się w dwóch głównych elementach – po pierwsze: w stawie pełnym ptactwa.

Po drugie: ze sztucznej kaskady wodnej, niestety o tej porze roku bez płynącej wody.

Jestem świadomy tego, że grudzień to nie najlepszy miesiąc do prezentowania takiego miejsca jak Ogród Krasińskich. Na pewno latem jest tu bardziej kolorowo, a śpiew ptaków zagłusza szum miasta. Pewnie rano truchta tu więcej osób. Gdybym mieszkał w tych okolicach, może bym się skusił na trening w tym parku – bo bliskość miejsca na pewno byłaby atutem.
Postałem nieco nad stawem, chłonąc spokój kaczek, którym wisi aktualny układ polityczny w kraju, kiedy moją uwagę przyciągnęła postać siedząca na trawie na drugim brzegu zbiornika. Siedzi w bezruchu na trawie? (Popatrzcie dwie fotki wyżej, lekko w prawo). Cóż można robić w taki sposób? Chyba tylko medytować? Ale w grudniu?

Kiedy podszedłem bliżej okazało się, że faktycznie, na niewielkiej podusi siedzi okutana dziewczyna i najwyraźniej medytuje z zamkniętymi oczami. Nie miała lepszego miejsca? Z bliska okazało się, że to przedstawicielka takiej grupy/sekty/organizacji Falun Gong. Różne rzeczy słyszałem o tej organizacji i dobre, i złe, ale ponieważ nigdy bliżej się tym nie interesowałem – nie będę komentował. Dziewczyna ćwiczyła/praktykowała w proteście, którego przyczyny opisała na wiszącym nieopodal transparencie. Ja rozumiem, że ona ma potrzebę protestu, ale żeby od razu obniżać swoje możliwości prokreacyjne? Przecież jak nic dziewczę wilka złapie – naprawdę ćwiczyć należy dla samego ćwiczenia, mimo że ambasada chińska nieopodal, to raczej nikt się tym nie przejmie.
Qi Gong w ogrodzie Krasińskich

Już kierując się ku wyjściu, po obejrzeniu pozostałości z Pasażu Simonsa (ponoć są jakieś plany odbudowy), zobaczyłem jeszcze jeden transparent. Tym razem to jakiś fitness club, może nie znajduje się na terenie parku, ale wejście ma prosto z alejki. Dobre miejsce sobie skubani wybrali.
Na transparencie zaproszenie na jogę, taniec, balet i Tai Chi. Szczególnie to ostatnie połączenie niezbyt szczęśliwe. Żeby jeszcze to były balety i Tai Chi. Żarcik oczywiście. Może, qrcze, ktoś porządnie prowadzi i tylko ja jestem przeczulony? Ale jakoś nie wierzę w Tai Chi w fitnessach. Tu nawet nie chodzi o nauczycieli, ani przekaz, tylko o to, że na takie zajęcia często przychodzą przypadkowi ludzie. Jakby jeszcze mogli sobie wyjść na trawnik by poćwiczyć, to mieliby fajnie, ale przecież to park historyczny – nie wolno deptać trawników.

Wychodząc pomyślałem – „Okoliczności przyrody i historyczne tło to fajna rzecz – ale dobrze, że ja koło domu mam kilka przestrzeni, na których ani ludzi za dużo i trawę mogę spokojnie trochę zmierzwić kopnięciami, bo i tak dziki zrobią to lepiej” Jak to pisał Makuszewski? Coś o ruszaniu swoją drogą…
*nie, żeby od razu nauczycielka polskiego – polonistka = kibicka Polonii