Jedyną zaletą wynikającą z posiadania konta na fejsbóku jest fakt, że ma się możliwość nawiązania kontaktu z kimś, kogo czasami nie widziało się od wielu lat. I tak niedawno odezwał się do mnie Michał, człowiek z którym kiedyś ćwiczyłem w Warszawskim YMAA.
Zapamiętałem go dzięki temu, że ze mną w Warszawie, a mieszkał w Lublinie i dzielnie dojeżdżał. Po treningu wracał nocą do Lublina – całe szczęście, że wracał samochodem. Kto jednak pamięta trasę na Lubin te 15 lat temu, to musi przyznać, że to jednak wyczyn.

Przez te trochę lat mojego wycierania parkietów poznałem kilku takich stachanowców. Jeden z nich to nawet z Zamościa jeździł. To ciężki kawałek treningu… i chyba lepiej jest znaleźć sobie coś bliżej siebie, przynajmniej na początek. Choć Andrzej Kalisz ostatnio opowiadał o Niemcu, który raz w miesiącu, na weekend, latał do Chin uczyć się Qi Gongu. Podziwiam.
Spotkanie po latach
Wracając do Michała. W tamtych czasach wciągnęła go modliszka i zniknął z mojego taijiowego pola widzenia. Kiedy odezwał się po latach okazało się, że nadal ćwiczy (chwała mu za to), ale teraz coś co się nazywa Tong Bei Quan. Sztuka zawiera sporo technik wewnętrznych i dobre techniki Qi Gong. Na dokładkę – Michał niedawno odbył miesięczny staż w Chinach.
Więc kiedy kilka dni temu Michał zastukał do mnie z informacją, że będzie w Warszawie i szuka jakiegoś miejsca do treningu bez zastanowienia zaprosiłem go na Pole Mokotowskie.
Ja wiem, takie próbowanie wszystkiego jak leci jest bez sensu, bo i tak człowiek niewiele z tego wciągnie. Po pierwsze – sam przecież powtarzam, że lepiej jest powtórzyć jedno ćwiczenie 10 razy niż zrobić pięć po dwa razy (tak, wiem… musiałbym się do tej reguły zastosować), a po drugie – z Michałem będę miał raczej rzadki kontakt więc o ewentualne poprawki czy rozwijanie będzie bardzo ciężkie.
Ciekawość jednak zwyciężyła.
ćwiczenia z Tong Bei
Michał pokazał mi kilka ćwiczeń z Tong Bei i kilka z Shuai Jiao (bo przy okazji miał okazje pobrać trochę lekcji chińskich zapasów u dobrego nauczyciela). Jak zwykle nie będę ich opisywał. Podobały mi się ćwiczenia do zapasów (dwa, trzy już trafiły do mojego notesika) oraz Qi Gong. Tong Bei też mi się podobało, ale te ćwiczenia chyba są za trudne, żeby je łyknąć na jeden raz, choć wymachy trochę podobne do tych z Tai Chi Wu (tego północnego).
Potem, kiedy pojawiła się reszta ćwiczących, Michał poćwiczył z nami Chuo Jiao Fanzi, a żeby było śmieszniej to okazało się, że wszyscy znają się – przynajmniej z widzenia. Światek kungfiarski jest niewielki.

Qrcze, pół drogi powrotnej zastanawiałem się (drugie pół szukałem w plecaku jednorazowych chusteczek – durna alergia) dlaczego jestem zadowolony z tego spotkania? Na pewno z tego, że pogadaliśmy po latach i że niewiele się zmieniliśmy (przynajmniej chciałbym w to wierzyć), a treningowo? Kiedy ćwiczyłem z Michałem mogłem zrobić czterokrotnie formę stylu Hao, potem z mieczem i dużo Qi Gongu. Tylko że: po pierwsze – ktoś mi poprawił ćwiczenia, które nauczyłem się robić źle (nadal robię je źle, ale kilka szczegółów postaram się z czasem poprawić), po drugie miałem okazję na kilka szczegółów swojej praktyki spojrzeć z nieco innej strony. Ćwiczenia do zapasów na szczęście nie wymagają partnera, a wykonywane co jakiś czas powinny mi przynieść więcej pożytku niż problemów. Szczególnie, że jedno z nich ma dobrze wpłynąć na biodra, które mam sztywne jak, nie przymierzając, stanowisko Chin w sprawie Tajwanu.
obrazek z mnichem w tle
Szkoda, że pylące trawy wygoniły mnie z treningu tak wcześnie. W każdym razie umówiliśmy się, że jak będzie następna okazja, to się spotkamy i może niekoniecznie za 15 lat.

A i powinienem napisać jeszcze jedno. Michał zajmuje się chińskim malarstwem tuszem. Jego prace możecie obejrzeć na jego fejsbukowej galerii – serdecznie zapraszam. Jeden taki obraz (mnich z rurką i czajnikiem) dostałem od Michała w prezencie. Bardzo dziękuję (Danusia też dziękuje, bardzo jej się spodobał). Wczoraj, już po ciemku, wieszałem go w naszym zimowym ogrodzie. Bardzo ładnie komponuje się z rosnącym tam krzaczorem (nie wiem jaki to krzaczor i nie chcę wiedzieć – rośnie i nie kwitnie, chwała mu za to).

pozazdroscic tego splotu zycia zawodowego z zainteresowaniami
wyglada na piekna rownowage
z doświadczenia wynika mi że to wszystko jest kwestią wyrzeczeń większych niż średnia na jaką stać większość z nas… z ręką na sercu powiem że mnie też. I determinacji…
i splotu okolicznosci, ktore zauwazamy lub nie i wykorzystujemy lub nie
ale takie przyklady motywuja tzw pozytywna zazdrosc
Nie zamieściłeś zdjęć z ofiarowania! Po co ja trwonię swój artystyczny talent?! 😉
Qrcze, przecież Michał się nie zgodził…
A wygląda na takiego luzaka :]