Pod tym hasłem mieściły się dzisiejsze warsztaty z Robertem Wąsem (tytułowym „głównym” – bo szefem YMAA na Polskę, a że niedziela – bo sobota nie pasowała do piosenki, ale poza tym wszystko się zgadza). Nie pisałem o nich wcześniej, bo w pewien sposób były zamknięte. Nie ściśle tajne, ale skierowane do grupy ludzi, którzy szykują się do egzaminów. Tematem były wymagania do wspomnianych już egzaminów na pierwszy, drugi i trzeci stopień Taiji. Niby jeszcze miało być coś na czwórkę, ale przede wszystkim nie było partnera, poza tym pierwsze trzy stopnie to wystarczająco duży materiał do omówienia.

Nie, żebym się martwił. Jakoś tak widzę, że muszę jeszcze sporo pogrzebać w tym materiale, przez który teoretycznie przebrnąłem (o, to dobre słowo, bo przecież go nie opanowałem), a to spowoduje, że ten następny wejdzie mi lepiej. Choć z drugiej strony, tą metodą nastąpi to raczej później niż wcześniej.
Jeszcze chwila dywagacji zanim przejdę do relacji… (ależ ja jestem na fali, bo rymuję, choć kolacja mi się pali). U mnie z tymi egzaminami jest tak, jak z nauką pisania. Jeśli chce się napisać powieść, trzeba zacząć od nauki stawiania literek, bez tego nic nie stworzymy. Ale potem trzeba kiedyś zacząć pisać, nawet jeśli nie od razu dadzą nam Nobla. Nie można się zafiksować nad szlifowaniem laseczek, kółeczek i ogonków, bo nigdy tej książki nie napiszemy. Ze mną chyba tak jest, nie bardzo wiem kiedy zacząć pisać, bo im dłużej się do tego zabieram, tym bardziej patrzę do tyłu. Kiedyś mnie za to życie pokarze, gdy się okaże, żem za stary na rzeczy trudne, na które obecnie jeszcze trochę pary mam. Że nie wykopię nikomu peta z ust, albo nie zmiotę tornadem beretu z głowy. Znalezienie równowagi pomiędzy dbałością o podstawy, a uczeniem się rzeczy nowych, to trudna rzecz. A dziś był dzień patrzenia pod nogi.

Wracając do relacji. Miał być materiał na pierwsze trzy stopnie, ale życie jest jakie jest, wyszło nieco inaczej. Zaczęliśmy od formy, od rozluźnianiu w czasie ćwiczenia formy i tego, co trzeba umieć na pierwszy poziom, by zasadę rozluźnienia zastosować w pojedynczych pchających dłoniach, a potem w centeringu.
Druga część praktycznie cała zeszła na centeringu – podobało mi się. W zasadzie ostatnie trzydzieści minut było czasem na inny materiał. Cóż można zrobić? Można mieć albo wszystko po łebkach, albo część, ale wszystko dobrze. Było to drugie. Dowiedziałem się kilku rzeczy o swoim Taiji, a o to w tych czasach ciężko.
Tak więc – było fajnie, znów była okazja spotkać ludzi z całej Polski (Biały Stock, Wolne Miasto, Szybki Lublin) , a o takie okazje w naszych czasach coraz trudniej.
Robert Wąs
Ps. tekst na dziś – „Tu jest power zone, a tu less power zone. O jakie fajne określenie, muszę to zapisać” – chyba nie tylko ja piszę…
ps. II – Jak będę miał kilka fotek, to umieszczę.


Obie fotki autorstwa Marka (ksywa (a)Spartan) z Lublina.
Najlepiej mieć poukładane podstawy romańskie, a na tym dopiero stawiać nadbudówki, które możesz sobie przerabiać na gotyk, barok czy rokoko. Niestety w Polsce najczęściej jest na odwrót. Z drugiej strony jest jak jest, trzeba się z tym pogodzić, pracować nad sobą używając głowy, a zadbać, żeby kolejne pokolenia nie zaliczały pasków a umiały rzeczy.
No, to kiedy lecimy na ten Tajwan? Póki jeszcze możesz palcami u nogi zawinąć liść betelu albo zrobić tuishou z bawołem wodnym 🙂
Większość ludzi i tak będzie te paski zaliczać bo to ich rajcuje. Mnie też to rajcowało jak zdawałem na pierwszy pasek. Z drugiej strony jeśli paski stawiają przed człowiekiem wymagania to nie są takie złe.
Tajwan – jak się wyleczę z uzależnienia od pracy gdzie nie można nic zaplanować na trzy tygodnie do przodu.
lećmy za tydzień 😉