Księżycowe ciasteczka

Ciasteczka księżycowe są nieodzowną i tradycyjną potrawą kojarzoną z Festiwalem Środka Jesieni. Mogą mieć różne kształty i nadzienia. Zdecydowanie najbardziej klasyczne są te okrągłe, symbolizujące Księżyc i Rodzinę.

To bardzo stara tradycja. Określenie „ciasteczko księżycowe” pojawiło się już za panowania Dynastii Song (1127 – 1279 n.e.). Ale to za mongolskiej Dynastii Yuan (1279 – 1368 n.e.) rozpoczęła się tradycja spożywania ich w czasie trwającego Festiwalu Środka Jesieni. Ten festiwal to odpowiednik naszych dożynek. Według legendy ciasteczka te wypiekał łucznik Houyi (ten od zestrzelenia dziewięciu słońc) dla swoje żony Cheng’e (w mitologii chińskiej – bogini Księżyca). Houyi był w posiadaniu eliksiru nieśmiertelności, ale nie chciał go wypić, bo miał tylko jedną dawkę a nie chciał opuścić Cheng’e. Niestety, pod jego nieobecność, na jego dom najechali zbójcerze. Cheng’e, nie chcąc dopuścić by eliksir wpadł w ich brudne łapy, wypiła go i zagryzła ogórkiem. Tak ją od tego wzdęło, że uleciała na Księżyc. Inna wersja tej samej legendy mówi o tym, że Houyi był złym człowiekiem i Cheng’e wypiła eliksir, bo nie chciała żeby świat przez wieki znosił niegodziwość męża.

Ciekawa jest też wietnamska wersja tej legendy, tam odpowiednikiem Houyi był chłopak o imieniu Cuội, miał on magiczną roślinę, której liście dawały nieśmiertelność (i nie była to maryśmojamaryś), ale wolno było ją podlewać tylko krystalicznie czystą wodą. Któregoś pięknego dnia musiał gdzieś jechać z kumplami i poprosił żonę by podlała roślinkę, ale kobita oczywiście wszystko pokręciła i podlała ją brudną wodą, a ta zebrała korzenie w troki i poleciała na Księżyc. Cuội w ostatniej chwili złapał za listki i odleciał (hmm… a może to jednak było zioło?). I teraz w trójkę (nie zapominajmy o panu Twardowskim) siedzą na Księżycu i się świetnie bawią.

Szukałem trochę informacji czy u nas, z okazji zakończenia żniw, robiło się jakieś specjalne żarcie, ale nic poza chlebem ze świeżych ziaren nie znalazłem. Myślę, że Słowianie na Księżyc dostawali się za pomocą specjalnych płynów.

współczesna wizualizacja Cheng’e oraz jej nieodłącznego białego króliczka

Ale wracajmy do ciasteczek będących symbolem Księżyca. Wiąże się z nimi ciekawa militarna historia. Mianowicie pod koniec panowania dynastii Yuan rebelianci planowali wybuch powstania, mającego na celu obalenie mongolskich najeźdźców. Miało to miejsce właśnie podczas Festiwalu Środka Jesieni. Przywódca rebeliantów, Zhu Yuanzhang, miał problem z przesyłaniem rozkazów tak, by jego plany pozostały tajemnicą. Wpadł on na pomysł, by tajne rozkazy zapiekać w środku ciasteczek księżycowych i w ten sposób przekazywać je rebeliantom. Pomysł się udał – na tronie zasiadł nowy cesarz. Pewnie tymi spalonymi rzucali w przeciwnika zadając mu ciężkie straty.

„Moonkejki” mogą być przeróżne… Jedne z nich są pieczone z mąki pszennej (i te są moimi ulubionymi). Nadzienie do nich może składać się z kurczaka przyrządzanego na różne sposoby, chudego mięsa, chińskiej kiełbasy, różnego rodzaju nasion i oczywiście solonego, kaczego jajka oraz szeregu innych dodatków.

Inne ciastka możemy zaliczyć do kategorii słodycze (i te mi nie smakują). Robi się je z klejącego ryżu: te ciasteczka będą miały jasny, biały kolor oraz przyjmują inne smaki: zielonej herbaty, liści ananasa, marakui, kawy czy nasion lotosu. Ten rodzaj ciasteczek jest często wypełniony nadzieniem z zielonej lub czerwonej fasoli, nasionami lotosu, mango, mlekiem kokosowym, taro, czekoladą, zieloną herbatą.

ciasteczko niczym nasz mazurek
a to z czymś podobnym do tatara

Dla wegetatywnej części ludzkości mamy oddzielną kategorię. Nadzienie tych ciasteczek składać się może z zielonego grochu, ananasa, nasion czy taro. Choć dla mnie to dziwne… bo wiele rodzajów z dwóch pierwszych kategorii również powinno spełniać fanaberię naszych bezmięsnych braci (i sióstr, oczywiście).

Tyle teorii. Pierwszy raz na takie ciastko nakierował mnie oczywiście Jiuzhizy, i oczywiście na Bakalarskiej. Któregoś dnia pokazał mi ciastko i spytał: „Jadłeś już?”. Moja negatywna odpowiedź wyraźnie go nie zadowoliła. „To jak Ty chcesz świętować?” spytał. Wtedy kupiłem sobie pierwsze ciasteczko. Cena wydała mi się wysoka, ale czułem, że znajomość tej „potrawy” mi się przyda. Tamto miało nadzienie z żółtka jajka.

W Chinach chcieliśmy z Danusią zrobić sobie taką objazdówkę. Wyszło razem 2400 km. Dało mi to szansę odbycia takiego moonkejkowego tur de China. Pierwsze ciastko kupiłem w Guangfu, z dala od głównego ciągu komunikacyjnego. Piekarnia, którą namierzyłem w bocznej alejce, musiała naprawdę być lokalna. Wystawione tam ciastka były bowiem trzy razy tańsze od tych sprzedawanych przy północnej bramie (kosztowały 3 juany). Wielkością przypominały wysoki krążek do hokeja. Miały bardzo kruche ciasto (ale możne je było bezpiecznie jeść) oraz masę farszu z czerwonej fasoli i orzechów. Były wyśmienite. Drugiego dnia pobiegłem po więcej, a trzeciego – zanim zdążyłem dojść do stoiska, właścicielka z daleka machała mi na powitanie. Tak zostałem stałym klientem.

pani piekarka (jaki jest feminityw od piekarz?) i autor

Ciastka księżycowe zajmowały większą część jej sklepu. Pewnie z powodu zbliżającego się święta. Miała ich kilka rodzajów, ale wszystkie leżały wymieszane na jednej wielkiej tacy. Niby wiedziałem, że różnią się wzorami ale za nic nie mogłem znaleźć do nich klucza. Zdarzyło się nawet, że właścicielka zabierała mi wybrane ciastko, odkładała na miejsce, a w zamian wyjmowała inne. Poza ciastkami księżycowymi miała też kilka innych wypieków, ale tamte, pomimo że smaczne i niespecjalne przesłodzone, nie umywały się do moich faworytów.

wnętrze piekarni

Ocena w skali 1-10

Cena – 10, Smak – 10, Obsługa – 20, Atmosfera sklepu – 10

Następny przystanek na trasie to miasto Luoyang. Dość pechowo wybraliśmy tam hotel daleko o centrum. Sam budynek urządzony był w stylu „schyłkowy Gierek”. W każdym razie to wtedy ktoś musiał wykopać drzwi, które prowadziły do naszego pokoju. Poskładane spełniały swoją rolę, ale wyglądały dziwnie. W hotelu, niestety, można było palić i Chińczycy z tego prawa nader skrzętnie korzystali. Różne warstwy zapachu tytoniu sięgały zapewne lat osiemdziesiątych. Na szczęście nieopodal hotelu było targowisko. Takie prawdziwe – ze stoiskami, jatką mięsną, fryzjerem i świeżymi warzywami na gazetach. Było tam też stoisko w księżycowymi ciastkami. Ciastka stanowiły większość asortymentu. Pewnie jest to spowodowane wspomnianym już Festiwalem Środka Jesieni (obchodzonym na koniec lata – ale ja tu nie widzę żadnego zgrzytu).

Ciasteczka były wyraźnie mniejsze, ale stoisko w sobie było bardziej uporządkowane. Każde pudełko zawierało inny gatunek. Różniły się nawet kolorami. Dodatkowo były nawet tańsze niż te w Guangfu… niewiele, bo zaledwie pół juana od sztuki, ale to miłe.

bazarek w Luoyang

Jak pisałem – były mniejsze, ale ciasto miały gumowate jakby przeleżały za długo. Pewnie właściciel straganu nie piekł ich na miejscu. W farszu za to można było spotkać nawet drobiny suszonych owoców. Wyglądały na takie przekombinowane. Ale byłem na takim ciasteczkowym głodzie, że oszamałem cały zakup.

Cena – 10, Smak – 8, Obsługa – 10, Atmosfera sklepu – 9

Xi’an. Nazwa, która sprawiała mi problemy przy zamawianiu biletów kolejowych, bo część portali używa apostrofu, a część nie… poza tym w Chinach jest jeszcze jeden Xian… niby Jiuzhizy mi tłumaczył żebym się nie obawiał, ale nieco stresu było. Xi’an, to duże miasto z duuuużym, bogatym niczym stadion X lecia, bazarem. Ale ten w niczym nie przypominał ani ulic Guangfu, ani warzywniaka z Luoyang. To był taki bardzo turystyczny kwartał miasta z ulicami wypełnionymi sklepami, fastfoodem, knajpami i usługami… a przede wszystkim z olbrzymim tłumem ludzi. Tam chyba nikt nie mieszka, ale nie mieliśmy czasu, żeby zapuszczać się w boczne uliczki. Za krótka to była wizyta, za krótka. Ale jeszcze tam wrócimy…

Xi’an – Xi jak Si (jak siku)

Spacerując po muzułmańskiej dzielnicy, pomiędzy zakładem rybnego pedicure, a knajpą z przepysznym makaronem znalazłem stoisko z ciastkami. Były najmniejsze z dotychczasowych i wyraźnie nie pieczone na miejscu, gdyż sprzedawane były z opakowań zbiorczych, tak jak nasze pączki na ulicznych stoiskach.

To właśnie tu pomyślałem sobie o napisaniu porównania ciastek. Te kupione na bazarze miały dwa rodzaje: jedne z fasolą i orzechami (bardzo syte), a drugie z fasolą i suszonymi owocami. Farsz był jeszcze ok, ale ciasto… takie bardzo gumowate. Czytałem co prawda, że w niektórych częściach Chin tak właśnie wygląda standard, ja jednak tęskniłem do kruchego ciasta z Guangfu.

Cena – 8, Smak – 6, Obsługa – 6, Atmosfera sklepu – 9

Pekin, ostatni etap podróży. Nie chciałem spędzać w stolicy zbyt dużo czasu. Poprzednim razem nie podobało się nam zbytnio. Przyjeżdżając ze spokojnego Guangfu do gwarnego miasta doznaliśmy szoku. Ale tym razem Pekin odebraliśmy zupełnie inaczej. Spokojny hotelik wewnątrz osiedla mieszkaniowego, którego mieszkańcy do późna siedzieli przed niewysokimi blokami i leniwe spędzali czas na grze w karty, szachy i gadaniu na nieznane mi chińskie tematy. Siedzący w bramie dozorca hodował rybki i gołębie, a młode dziewczyny do pobliskiego sklepu wychodziły w szlafrokach.

I tu również postanowiłem spróbować ciastek. Pierwsze widziałem na bazarku, na który trafiliśmy razem z MarkiemG, idąc do parku Yuatan, w którym miał nauczać mistrz Hong. Marek był zafascynowany bazarkiem i filmował go dość dokładnie. Chcąc mu dotrzymać kroku, tylko obmiotłem tęsknym wzrokiem krągłości sprzedaw… tj. ciasteczek i poszedłem dalej. „Kupię w drodze powrotnej” pomyślałem i, jak zwykle w takiej sytuacji, się pomyliłem. Mistrza Honga nie było z powodu porannego deszczu, a my wracaliśmy inną drogą. Od tego momentu postanowiłem kupić ciastka przy pierwszej, nadarzającej się okazji. A taka, niestety, przestała się zdarzać. Pewnie ja źle szukałem, przyzwyczajony do ulicznych stoisk.

Ale co stolyca, to stolyca. W Pekinie ciastka kupiłem w specjalnym sklepie z ciastkami. No, nie powiem, żebym był tym faktem zachwycony. Czerwone pudełka zawierające kilka ciastek (najczęściej cztery) były zwyczajnie za drogie. A te najtańsze nie wyglądały zachęcająco. Niemniej jednak kupiłem dwa zapakowane w folię krążki. Nie były specjalnie dobre, ale mam świadomość, że te Guangfuańskie tak wysoko postawiły poprzeczkę, że nie żywiłem co do nich wielkich nadziei. Były jeszcze bardziej gumowate i najmniejsze ze wszystkich, a ich farsz był pozbawiony smaku. Były też najdroższe – kosztowały od 8 do 15 yuanów. Szkoda mi tych z bazarku.

oprócz bazarów księżycowe ciasteczka można nabywać w supermarketach, ale ceny są już inne
zdecydowałem się na te tańsze

Cena – 4, Smak – 4, Obsługa – 5, Atmosfera sklepu – 2

Zwyciężyło zatem stoisko w Guangfu, ale to chyba nie dziwne. Nie jestem obiektywny i mam tego świadomość. Ale jeśli tylko będziecie mieli możliwość i staniecie na uliczce wiodącej do północnej bramy, kupujcie w ciemno i pozdrówcie ode mnie właścicielkę. Ja mam nadzieję jeszcze skosztować jej wypieków. Spróbujcie też kupić takie ciasteczko w Polsce. Pamiętajcie tylko, że i tak najlepiej będzie smakować to zjedzone na ulicy, wśród rozpadających się uliczek miasta Tai Chi. Każdemu z Was tego życzę.


1

Jeśli podoba Ci się moja twórczość i chciałbyś mnie wspomóc w realizowaniu pasji ćwiczenia i propagowania Tai Chi możesz mieć w tym niewielki udział.
Postaw mi kawę (kliknij obok).
Dziękuję.


4 komentarze do “Księżycowe ciasteczka”

  1. KO, jak Chińczycy moga mieć w kategoriach „energii” taiji łokieć, to Ty możesz być na bakier z kategoriami yuebingów. Dziwi mnie bardziej, że wracałeś po czerwoną fasolę i orzechy, a gadasz, że wolisz te z padliną.. Ech.. To tak jakby robić kukułki z woreczkiem żółciowym węża. Choć.. może zaczniecie je robić z Panią z Guangfu? ;p Albo lepiej ściągnij ją na Bakalao. Niech zadrżą czamscy zdziercy 😉

    Odpowiedz
    • Ale nie… mnie nie smakują te jasne słodkie. Wolę takie robione z mąki pszennej. Takie kruche. Na mięsne trafiłem tylko raz i to na Bakalarskiej.

      Sprowadzić panią do Polski… może najpierw sam spróbuje. Ostatnio piekę ciasta wg. przepisów z Wechata.

      Odpowiedz

A co Ty myślisz na ten temat? Dodaj komentarz