No nie do końca… a głupio się pytać. Na bazarku na Bakalarskiej będącym miniaturką stadionu znajdują się wietnamskie delikatesy. Teraz mam możliwość i okazję tam wpadać, tak więc troszeczkę myszkuję po półkach. Za pierwszym razem kupiłem takie coś…

No nie wiedziałem co to, bo to w żadnym ludzkim języku nie jest – niemiecki to też nie jest język. Dopiero w domu się okazało, że to takie płatki z kawałkami krewetek. Do koszyczka wrzuciłem też jakiś sos sojowy i za namową, czarny sezam.. Qrcze nadal nie wiem do czego to wykorzystać, tj sos sojowy nie ma problemu, czarny sezam chyba też, ale te placki? Nic to zobaczymy, poleży może na coś wpadnę. Ale wtedy to co mnie zainteresowało, to takie coś co przypominało kajzerkę. Ostatnia sztuka była. Wszelkie próby dopytania się co jest w środku, spełzły na niczym. Pani powiedziała tylko, żeby to do mikrofali. A że niedrogie to spróbuję.

Wyjęte z mikrofali – ciepłe, ale jak to jeść? Żadnej instrukcji obstrukcji, nic. Więc ciapałem widelcem po kawałku i już. Baozi okazało się być bułką z farszem. Farsz z składał się z makaronu sojowego plus mięso mielone i połówka jajka na twardo. A ciasto było typowym, może nieco słodkawym ciastem, z którego wykonuje się bułki na parze. Takie typowe dla Słowaków pampuchy. Dopiero po niewczasie dowiedziałem się, że to trzeba z sosem jeść. Wymieszać sos sojowy z octem ryżowym i każdy kawałek maczać. Obiecuję, że następnym razem zjem po Bożemu.
Za drugim razem byłem tam już tylko z Danusią. Baozi już znałem, choć jeść jeszcze nie umiałem. Ale obok leżało jeszcze coś. Wyglądało to jak mętny kisiel. Pytam się pani Wietnamki co to? A ona najpierw się skonsultowała ze starszą panią stojącą za kasą, a potem mówi : dobre, słodkie. No jak dobre, to biorę.
Nie mam fotki, bo zeżarłem. Tylko, że nie wiem czy znów nie popełniłem jakiegoś kulinarnego faux pas. Zjadłem to prosto z lodówki. A wyglądało to mniej więcej tak – w białym śluzie 😉 posypanym żółtymi pestkami, tkwiły trzy kluchy jakby z krochmalu zrobione, w środku nich żółty farsz, twardawy raczej. Czy słodkie? Niespecjalnie. Chyba, że to się podgrzewa czy co… a ja jak ten cham – zimne z lodówki wtranżoliłem.
tofu
Trzecia wizyta – zaowocowała czymś nowym. Stoję sobie przed wspomnianymi wyżej baozi i kombinuję ile to może mieć kalorii, a tu pani z kasy patrzy na mnie i mówi – „Dofu, Dofu? doobre, świeże…” Patrzę, a w zalewie obok pływają kostki takiego tofu. „Po ile?” – pytam. „Po trzy złote”. Jak już zauważyliście mnie długo namawiać nie trzeba. Jak z dzieckiem, za rączkę i do knajpy. Wziąłem bułeczkę i kawałek sera.

Co zrobiłem z tofu? Omleta. Oto przepis na omleta made in KO. Tofu, mleko + mąka. Proporcje? a jakie chcecie, żeby tylko to takie półpłynne było. Do tego trochę zielonych oliwek pokrojonych, sól, pieprz i co tam kto ma. Na patelni podsmażyć szpinak + pieczarki, będzie na farsz. Ja podsmażyłem na masełku czosnkowym i posypałem nieco żółtym serem. Wyszło tak.

Smocznego!!! Ciekawe czy zrobiłem w zgodzie ze sztuką…
ps. aaa bo to blog o Taiji jest. No to hmmm. Zróbcie se dwadzieścia, to Wam się proporcje dobrze ustawią…
KO zostanie shifu sztuki gotowania. 🙂 BTW nie wiem, czy wiesz, ale chiński sklep na Kabatach bezprawnie używa wizerunku KO, jako logo. 😉 Poza tym gratulacje. Po Polach chodzą słuchy, że KO już 12kg zrzucił. Dobri! Hwaiting! ;p
dzięki… muszę tam podjechać w takim razie. Marek powiedział że jakoś nogi mi luźniej latają. Żeby tylko nie powypadały…