Na zakończenie tunezyjskich relacji słów kilka o jedzeniu. Nie tym hotelowym, bo to, chociaż miało jakieś miejscowe akcenty, to jednak wszystko było pod turystę, który (niczym w „Rejsie”) lubi jeść te potrawy, które już kiedyś próbował. Jak ktoś chciał, to jednak w rogu sali, na niewielkim stoliczku, zawsze coś ciekawego znalazł. Najczęściej były to różnego rodzaju potrawy jednogarnkowe z baraniną i jagnięciną, utopioną w gęstym sosie, w towarzystwie dużej ilości warzyw. Zdecydowanie najbardziej ulubionymi tunezyjskimi warzywami są marchewka i papryka.
Muszę jeszcze przeprosić za brak zdjęć… tak, jak nie umiem fotografować treningów (albo się ćwiczy, albo fotografuje), to nie mam też wyrobionego odruchu fotografowania jedzenia. Albo jemy, albo pstrykany zdjęcia, a jak już mnie nachodzi refleksja, to niestety nad pustym już talerzem. Trochę fotek znalazłem w necie i nimi się będę posiłkować.
Kuskus
To chyba flagowe danie tego regionu. Niby znane i lubiane, ale jakże inne. Sama kasza, doprawiona sosem z ostrej pasty zwanej Harisą (będzie o niej później), stanowi tu podściółkę na dnie głębokiej miski. Na niej leży właściwe jedzenie, czyli wszystko co się znajduje w kuchni… kawałek baraniny, jagnięciny, kurczaka plus taka niewielka pikantna kiełbaska. Do tego wszystkiego gotowane warzywa. Odniosłem wrażenie, że sama kasza służy do tego, żeby to, co na niej leży było dłużej ciepłe. W odróżnieniu od tego, co jadałem w Polsce… kasza nie jest wymieszana z jedzeniem.

Dostaliśmy taki kuskus w czasie jazdy na Saharę w berberyjskiej knajpie. Dobre to było, choć nie tak bogate jak to, co widziałem w niewielkiej ulicznej knajpce (bardzo niewielkiej, w środku oprócz lady był jeden mały stolik i dwa stołki). W knajpie siedziały dwie młode kobiety i dyskutując dzióbały sobie mięsiwa podane na głębokiej misce. Miska była jedna na ich dwie i tak pełna, że na pewno jadły to na spółkę, czysto towarzysko.
Wedle internetów Kuskus podaje się w tadżinie, czyli w takiej fajnej misce przypominającej wulkan, ale naczynia te widziałem jednak tylko na stoiskach z pamiątkami.
Brik
To coś, co by smakowała każdemu i mnie, i Jiuzhizy (jako wegetarianin) znalazłby dla siebie jakąś wersję. To pieróg smażony na bardzo głębokim tłuszczu. W rezultacie ciasto jest kruche niczym chipsy, a treść nie jest spieczona. Jadłem dwa rodzaje tego wynalazku: pierwszy zawierał jajko o płynnym jeszcze żółtku, a drugi jakiś rybny farsz.
Ciekawy był sposób, w jaki ten pieróg był przygotowywany. Miałem okazję obserwować kucharza w knajpie szykującego briki. W przeciwieństwie do naszych pierogów, które najpierw trzeba przygotować, skleić, a potem ugotować (i ew. potem podsmażyć), briki są przygotowywane inaczej. Kucharz urywał kawałek lekkiego ciasta (dużo lżejszego niż nasze ciasto na pierogi) – rozgniatał w palcach na placuszki wielkości dłoni (mam nadzieję, że mył łapy) i wrzucał na gorący tłuszcz. Niemal jednocześnie na placuszka dokładał łyżkę farszu. Brik natychmiast sam się zwijał i sklejał. Wszystko to trwało kilka sekund.

Harisa
O ile nie ma piłki nożnej bez Legii Warszawa, to i nie ma tunezyjskiej kuchni bez harisy, czyli ostrej pasty z papryki. Oczywiście ostrość jest różna, ale ogólnie daje ona fajnie popalić. W przeciwieństwie do różnych innych znanych mi ostrych przypraw, tu odczucie palenia jest intensywne, ale szybko znika. I dobrze, to ma być smaczne, a nie zabójcze.

Jadłem tylko harisę kupioną w sklepie (przywiozłem sobie trochę) i niestety nie miałem okazji spróbować takiej domowej. Polecam każdemu, Młody mówi, że można to kupić w Wawie bez większego problemu i to nawet dokładnie taką samą jaką przywiozłem.
Oliwki
Tunezja to kraj oliwkami stojący. Jadąc z północy na południe kilometrami ciągnęły się oliwkowe gaje. Łatwo je można poznać po równych rzędach daleko oddalonych od siebie pokręconych drzew. Wolna przestrzeń wokół pojedynczego drzewa musi mieć minimum 8 metrów. Tyle ma system korzeniowy rozciągnięty dość płytko pod ziemią.

Początkowo myślałem, że byłoby to fajne miejsce do ćwiczeń Tai Chi. Taki oliwkowy gaj, pełen kilkusetletnich fantazyjnie pokręconych drzew, ale zauważyłem, że ziemia pomiędzy drzewami jest zaorana… tak bardzo się chroni drzewa oliwne przed konkurencją innych roślin. Jakbym miał swój gaj, to zostawiłbym jedno drzewo w spokoju, by móc ćwiczyć w jego cieniu.
Daktyle
To odddzielny temat. Gaje palmowe na południu są tak popularne, jak te oliwne na północy. A świeże daktyle są przepyszne. Słodkie, sycące, mięciutkie i smaczne. Jest tego mnóstwo. Ja oczywiście nie odróżniałem od siebie żadnych odmian i gatunków… to trzeba być tambylcem. Kilogram tego specjału kosztuje od 3 do 10 dinarów (od 5 do 15 PLN w Polsce – wielokrotnie drożej).


Przyprawy
To kraj wielu kolorowych i świeżych przypraw. Są łatwo dostępne, choć mam wrażenie, że i tak podstawową przyprawą jest harisa.

Herbata i kawa
I to też jest osobny rozdział. Jeśli herbata to albo miętowa, albo z migdałami. Oczywiście mocno słodzona. Nie słodzę, ale w tym upale gorąca i słodka herbata to niezłe rozwiązanie. Niestety, herbatę podają w niewielkich szklaneczkach, to była mordęga. Jestem przyzwyczajony do półlitrowych kubasów.

Tunezja była pierwszym miejscem, gdzie dopłacano mi za picie herbaty. A było to tak. W Matmacie, mieście Berberów, przewodnik zawiózł nas do herbaciarni. Dostałem tam mętny płyn (herbata) z migdałami i niewielkim ciasteczkiem. Po wypiciu herbatki i wyżarciu migdałów, na dnie znalazłem monetę jednodinarową.

Kawę piłem w ulicznych kawiarenkach… Białego turystę taka przyjemność kosztuje 1-2 dinary, ale trzeba uważać na oszustów wydających za mało reszty, to popularna praktyka, z którą i ja się spotkałem.
Słodycze
Well, to najgorsza rzecz jaka mogła mnie tam spotkać. Są zarąbiste i w gigantycznym wyborze, co powoduje, że jeśli chcesz spróbować wszystkiego (po malutkim kawałeczku), to trzeba tego wrąbać kilogramy. Na szczęście, w większości są podawane w malutkich kawałeczkach. Oferta jest przebogata… od delikatnych kremowych ciasteczek, które ciężko było w całości podnieść z tacki, aż po orzechowo-chałwowe cusiki. Owoce na kremie, budynie i inne. T R A G E D I A kaloryczna… ale dooobre jak ostatni mecz Legii z Górnikiem. Nawet te hotelowe.

Na mieście słodycze kupuje się w wielkich cukierniach. Wybór przeogromny, a ceny niziutkie… to jeszcze gorsze z punktu widzenia kogoś na diecie. Kupiłem tam jedno ciastko, dla odmiany większe – taki przekładaniec z kremem i czekoladą. Kosztowało to w przeliczeniu na złotówki około 0,80 PLN.

Jednak nie to jest najgorsze… najbardziej wkurzające są takie wózki uliczne z nugatem, loukoumią, baklawą, ciastem z granatami i innymi rzeczami, których nawet nie zapamiętałem z nazwy. Ech…

Pita
Jeśli ktoś uważa, że jedzenie było ok za każdym razem, to muszę go wyprowadzić z błędu. Otóż nasz przewodnik zaprowadził nas na obiad składający się z niedoprawionego ryżu z ziemniakami. Arabowie po prostu uważają, że turysta to świnia i zje wszystko. Arabski przewodnik, to rzecz na którą trzeba uważać.
Do brzegu więc… pobudka o 4 w nocy, obiad jak dla świni, zły byłem jak sto pięćdziesiąt i jeszcze ten dureń mieniący się przewodnikiem, zaciągnął wycieczkę do sklepu z chińskimi pamiątkami (dzięki czemu część osób nie zauważyła czwartego, co do wielkości, meczetu na świecie). Ja z Danusią, pomimo deszczu, poszliśmy oglądać XIV wieczny cmentarz. Po zwiedzaniu, nieopodal znaleźliśmy zwykłą, prostą pakamerę z kebabem. Bez większego zastanowienia zamówiłem. Nawet się dogadałem z pitamasterem… prawie… zamawiałem jedną — dostałem dwie. Reszta jednak się zgadzała.

I teraz zaczyna się jazda. Gość wyciągnął z brytfanki pucek delikatnego ciasta, na MOICH OCZACH upiekł bułeczki, usmażył mięso, cebulkę (kroił przy mnie), świeże zioła i oczywiście harisa. Mięso miało fajny kolor, naprawdę wyglądało na świeże – oczywiście do tego jajka (notabene w białych skorupkach). Wszystko smażone na grubych, stalowych, podgrzewanych gazem płytach. Żadnych mikrofalówek.

To było DoooBRE!!! Zjadłem jedne i drugiego nie dałem rady, nawet przy pomocy Danusi (tj. ona też jadła, a nie wpychała mi gardło). I najlepsze, że obie sztuki kosztowały 6 dinarów (niecałe 9 PLN). Cała wycieczka mi zazdrościła, bo oni głodni, po oglądaniu chińskiego badziewia, a mnie wróciła radość życia.

Tak sobie myślę, że pomimo że nasz SANEPID dostałby zawału po wejściu do tego lokalu (i absolutnie nie byłoby mi ich szkoda), to było naprawdę dobre żarcie. Tak dla porównania. Byłem ostatnio na delegacji we Włocławku. Miałem chwilę niewielką przed odjazdem autobusu powrotnego, a byłem głodny. Jak to pod dworcem PKS stały kebab-budy. Nie kupiłem, popatrzyłem sobie, jak pani wyciąga z lodówki, zapakowaną w folię bułkę, odgrzewa to w mikrofali, dorzuca do tego mięso z pudełeczka (wcześniej przygotowane) i znów odgrzewa. I życzy sobie za to goowno 10 PLN!!! Qrcze… u Araba czysto nie było, bo to brudna nacja jest, ale pani z Włocławka jest ZŁODZIEJKĄ. Powinna zostać wywieziona za miasto na bronie. NIE KUPUJMY takich rzeczy, głosujmy naszymi pieniędzy – naprawdę można to jedzenie robić lepiej. My nie musimy tego jeść.
śniadaniowe coś
Niestety, nie wiem, jak to coś się nazywa. Znalazłem to miejsce przez przypadek. Czekaliśmy na terenówki, którymi mieliśmy pojechać na Saharę, do miasteczka Mos Eisley. W niewielkim pomieszczeniu, przypominającym garaż, ulokowała się mała śniadaniownia. W zasadzie można było tam dostać tylko jedną potrawę. Za gigantyczną patelnią stał gość smażący placki z lekkiego ciasta. Obracał je zwykłym kawałkiem drutu. Kiedy były już gotowe, wbijał na nie po jednym jajku (BTW – czy wiecie, że w Tunezji w sprzedaży jajka są tylko o białych skorupkach, inne są „niekoszerne”?). Białko momentalnie ścinało się w wielkich fantazyjnych bąblach – dlaczego ja tego nie nagrywałem?

Było to smaczne, pożywne i nieskomplikowane. Bardzo szybko powstawało. Może i ten głęboki tłuszcz jest mało dietetyczny, ale jedzonko sycące jak mało co. Kosztowało to tylko jednego dinara (niecałe 1.50 PLN).

Frikasse
Teraz już wiem, skąd się wziął wyraz frykasy. Nazwa jak najbardziej odpowiednia. Całość przypomina racuszka wielkości i kształtu dużej cytryny. Jadłem to na Souskiej starówce. Taki racuszek jest nacinany od góry, smarowany w środku wszechobecną harisą. Następnie w nacięciu ląduje farsz: jajko, ryba, cebula, mięso i zioła. Na górę jeszcze trochę harisy i gotowe do gęby.
To chyba jedyne żarcie, gdzie byłem pewien, iż nie zostałem naciągnięty na kasę. Zanim kupiłem sobie jedzenie, obserwowałem dokładnie ile płacą miejscowi, a potem… zapłaciłem TYLE SAMO!!! Normalnie czułem się jak mistrz, zdobywca pucharu Rutkowskiego. Pojedyncza sztuka kosztuje 0,6 dinara (ok. 0,8 PLN).

Było to smaczne i pożywne, choć spodziewałem się czegoś ostrzejszego. Uwaga! Po kaszubsku frykasy, to potrawka z ryżu z kurczakiem.
Małe zielone papryczki
Małe zielone papryczki wypatrzyłem na ichnim warzywniaku. Było tego mnóstwo. ale na jednym stoisku gość miał półtoralitrowe plastikowe butelki, wypełnione papryczkami w zalewie. Niewielkie (dwu, trzy centymetrowe) papryczki okazały się być ukiszone. Są smaczne, ostre, lecz ta ich ostrość dość szybko znika, nie pali w nieskończoność. Pozwala cieszyć się następnym kęsem.


Danusia protestowała, kiedy chciałem kupić jedną butelkę. I miała rację, wszak to półtora kilo bagażu więcej. Na szczęście na straganie znalazłem jedną małą, półlitrową buteleczkę. Kosztowała dinara (1.5 PLN), pewnie przepłaciłem, bo każdy Arab poczuwa sobie za punkt honoru orżnąć białego. Trudno, niech ma… ja za to poczułem się jak bogaty biały sahib, no i mam kiszone papryczki.
Kaszanka czyli koniec
Pewnie mało kto doczytał do końca. Teraz się nie pisze takich długich tekstów. Chciałbym powiedzieć, że nie mam zamiaru uchodzić za fachowca od orientalnej kuchni. Za krótko tam byliśmy. Opisałem tylko to, co zauważyłem i przy okazji wsadziłem sobie do gęby. Jak na uliczne żarcie, było to wyśmienite. Na koniec jeszcze kilka zdjęć bez ładu i składu.





