Jak to robią w Tunezji? Sądząc po ilości dzieciaków, szczególnie na północy, to często :)… ale to taki czerstwy żarcik jest. Suchar niczym w Familiadzie u pana Strasburgera. Bardziej się skupiłem na obserwacjach, jak oni ćwiczą? Choć pytanie powinno raczej brzmieć, czy w ogóle?… Oczywiście pobyt krótki, w strefie turystycznej przede wszystkim, więc na pewno nie miałem żadnych szans na wyłapanie perełek w postaci mistrzów starożytnych fenicjańskich systemów władania sierpem, albo spadkobierców osiemnastu metod duszenia rybacką linką. Może gdzieś sobie tam żyją lub co byłoby pewnie bliższe prawdzie, dogorywają w ciemnych zaułkach medyn. Są to umiejętności nikomu do niczego niepotrzebne.
Jiuzhizy co prawda pisał mi coś o klubie łuczniczym, funkcjonującym na obrzeżach Tunisu, ale… Po pierwsze to nie ten kierunek, a po drugie mam obawy, że znalazłbym tam Araba przebranego za Berbera oferującego mi możliwość zrobienia sobie zdjęcia z łukiem w stroju północno-południowych (z domieszką akcentów z Zakopanego) górali pustynnych.
wakacyjne wyjazdy
Coś niecoś jednak w oko mi wpadło. W czasie długiej objazdówki po Tunezji (1250 km), nie zaobserwowałem żadnych sklepów ze sprzętem sportowym, ani z odżywkami (to akurat dobrze) i tylko zauważyłem dwa kluby fitness. Przybytki te reklamują się takimi samymi fotkami jak nasze siłki… czyli uśmiechnięte kobitki w sportowych stanikach oraz ciemny gostek napakowany jak autobus do Tłuszcza w dzień targowy. I możecie mi wierzyć, to nie jest kwestia tego, że chodziłem raczej po głównych ulicach. Tam głębiej, to raczej zwały śmieci można spotkać.
Boiska widziałem, o dziwo nie przy szkołach (może znajdują się na tyłach?). Swoją drogą architekturę budynków szkół mają zarąbistą. Jakbym chodził do takiej szkoły w dzieciństwie, to miałbym same piątki… a z jakąś fajną nauczycielką, to nawet szóstki lub siódemki… Bo, jak to powiedział Moryc w „Ziemi obiecanej”, – „Ja lubię iść do ładnego budynku… tam, gdzie są jakieś ładne rzeczy”.
Więc boiska, oczywiście to na wpół kamienne klepiska. Pamiętam takie, z jakiejś zabitej dechami wiochy, na której w latach siedemdziesiątych byłem na koloniach. Harataliśmy tam w gałę cały popołudniami, a cały ten wzniesiony w czasie gry pył, nie dawał się usunąć jeszcze po powrocie do domu.
zwiedzanie
Z uprawianych tam sportów to oczywiście piłka nożna… dzieciakom dużo nie potrzeba. Wystarczą dwa kamienie zamiast bramki. Generuje to co prawda masę sporów: była bramka, czy poprzeczka, ale wymusza grę po ziemi. Dlaczego? Bo nikt mi nie wmówi, że jak poszedł „szczur”, to piłka przeszła ponad poprzeczką. Jakby próbował, to zawsze można football wzbogacić o elementy boksu. Więc dzieciakom wystarczy kamienisty kawałek ziemi, mniej więcej oczyszczony ze wszechobecnych śmieci i jedziemy. Widziałem takie drużyny kilka razy, a raz nawet mógłbym przysiąc, że chłopaki nie mieli nawet butów.
Taka gra po ziemi, w takich ciężkich warunkach ma swoje dobre strony. Przede wszystkim wyrabia technikę. Może dlatego tacy piłkarze jak Zidane to skończeni technicy, a nie tacy drwale jak na przykład Gascoigne. Tak zresztą powstała piłka nożna. Biedniejsze angielskie uniwersytety, których nie stać było na utrzymywanie trawiastych boisk, dysponując brukowanymi dziedzińcami, preferowały grę bez użycia rąk – zakazując bliższego kontaktu. Bogatsze uczelnie (te dla snobów) praktykowały grę bardziej kontaktową. Kiedyś się spotkali by ustalić reguły pozwalające na międzyuczelniane rozgrywki. Wypili i pokłócili się – poszło o możliwość gry rękoma…. Plebs ustalił przepisy piłki nożnej, panowie szlachta wyszli obrażeni i dwa dni później na swojej zamkniętej imprezie ustalili przepisy rugby.
wróćmy do Tunezji…
…, bo zaraz mi się coś z Legią skojarzy. Pisałem o boiskach… Szukałem takich miejsc, które są otwarte dla ludzi – coś na kształt Skry, choć takich ukrytych boisk to raczej z autobusu bym nie zobaczył. Coś jednak zobaczyłem i były to, o dziwo, dość duże stadiony, jeden na terenie Mediny w Sousse, dwa pozostałe już poza jej murami. Oba owalne, otoczone niewielkim murkiem, z resztkami siatki. Brudne, ale w otaczającym je morzu gnoju i śmieci wydawały się chlubnymi wyjątkami. Białe kamienne murki, czy też wysokie miejscami na 13 metrów mury Mediny dawały efekt upodabniający je nieco do starożytnych gymnásion-ów (oczywiście, jeśli ma się odpowiednio dużo wyobraźni lub lokalnego palmowego bimbru we krwi). Widziałem tam nawet ćwiczących … ze dwa razy truchtających facetów widziałem.
Raz, w godzinach porannych, zauważyłem grupkę trzech gostków (takich napakowanych, ale bez przesady) ćwiczących pompki, brzuszki i takie tam. Oczywiście ćwiczyli na karimatach, aż takimi twardzielami znaczy się, nie byli… to przecież Arabowie, a nie ruscy najemnicy z Syrii.
W oczekiwaniu na Ridleya
Znalezione boiska przywiodły mi na myśl koloseum w El-Dżem. Też o jajowatej budowie i trybunach wysokich na cztery kondygnacje. To właśnie tu kręcili „Gladiatora” i „Quo Vadis”. Obiekt naprawdę wart obejrzenia. Trzeba tylko przyjechać rano, jeszcze przed innymi wycieczkami. Choć chyba lepiej przed sezonem, tak ja my z Danusią, bo kiedy zjedzie się tam tłum, to nawet do wejścia będziemy stać w kolejce.
Zapozowałem tam do jednej Tai Chi fotki. Na murach, wszak trwały tam treningi, rozgrywano krwawe walki (choć niczym wrestling – czasami udawane). Władano tam mieczem, harpunem i innymi ciekawymi sprzętami. Fotka pozowana… ale chciałbym przyjść tam o świcie, bez ludzi i pomedytować. Stare mury, pełne historii, mnóstwo potencjału w nich jest (lub Qi, jeśli chcecie to nazwać). Lubię takie miejsca.
W ramach wkrętu. Na piaskowcu stanowiącym podstawowy budulec znajduje się mnóstwo napisów. O dziwo, żadnych polskich (tylko w kibelku znalazłem naklejkę wisły Kraków) znalazłem nawet jeden amerykański z czasów II WW.
Ridley’a akurat nie było na miejscu, nici więc z mojej filmowej kariery. Może powinienem spróbować w Bollywood?
Hotelowe animacje
To tak dla żartu trochę, bo hotel robi tak zwane animacje i są one robione tak, jak widzi je większość ludzi. Tak, żeby się nie spocić… prowadzi to miejscowy Tunezyjczyk z nienagannie przyciętym zarostem. Niemieckie i rosyjskie turystki go uwielbiają… Facet nawet się przyłożył do swojej roboty. Widać, że ze dwa-trzy filmy na YouTube obejrzał. Turystkom to wystarczy. Ja wybrałem sobie poranny Yi Jin Jing na plaży, kiedy jeszcze nikogo tam nie ma. Hotel przygotował też boisko na plaży… to jest, wbili dwa paliki i rozciągnęli siatkę. Do przebijania piłki wystarczy. Młodzi Tunezyjczycy z obsługi grają z turystami w siatkę… dają im wygrywać.
Poranny jogging
Rano w Tunezji się biega… ale robią to tylko turyści. Jedni – bo biegają regularnie, drudzy – bo naoglądali się holyŁódzkich filmów lub chcą się pochwalić jakie to oni very fit-wakacje spędzali. Ci pierwsi biegają lekko. Drudzy człapią dziwnie, przebierając rękoma. O dziwo, wszyscy w słuchawkach na uszach. Dlaczego kiedy rano słychać hipnotyzujący szum fal, ledwo zagłuszający drące się w okolicznych zaroślach ptaszory? Ludzie to są jakieś dziwne (*1). Ja sobie rano truchtam 30 minut i nie spotkałem nikogo, kto biegałby bez słuchawek. Doceniam oddychanie morskim powietrzem. Więcej frajdy sprawia mi jednak Yi Jin Jing. Problemem jest tylko woda.
Rację miał Jiuzhizi, kiedy opowiadał o ćwiczeniach nad wodą. Woda przyciąga wzrok i hipnotyzuje. Przy bieganiu to ok, ale przy ośmiu metodach dłoni… rozprasza i przeszkadza. Choć z drugiej strony – ta przestrzeń po horyzont… bajka. Może dlatego w legendach o wielkich mistrzach zazwyczaj jest wzmianka, że szli w góry, a nie na plażę? Ja za górami nie przepadam, wszędzie tam pełno górali łasych na dudki.
Jeszcze jedna obserwacja dotycząca biegania. W Polsce nagminne jest wzajemne pozdrawianie się. Nawet to miłe jest kiedy naprzeciwko ciebie biegną dwie młode dziewczyny i radośnie machają łapkami, albo z jakimś innym Legionistą pokazujemy sobie ELki. Tu na plaży jeden drugiego nie zauważał… za dużo ruskich czy to tylko taka lokalna tradycja?
Wieczorne formy
Rano na plaży nie mam konkurencji, jeśli chodzi o Qi Gong wieczorem – tak samo. Rosjanie sztafety ćwiczą (4 razy 100 gram), a ja na hotelowym korcie sobie ćwiczę. Wiem, takie miejsce to i specyficzna grup ludzi tu przyjeżdża. Może i są tu ludzie, którzy regularnie coś ćwiczą, ale jeśli już wybrali tunezyjskie plaże na miejsce wypoczynku, to raczej chcą poleniuchować, wyłączyć z codziennego rytmu.
Inna sprawa, że wokół mnie nie ma miejsc, gdzie można byłoby wyjść poćwiczyć. Nawet pole do minigolfa jest puste. Miejscowi nie widzą chyba potrzeby. Jadąc tu przeczytałem, że w hotelu jest ogród. Ucieszyłem się, myślałem, że poćwiczę w otoczeniu kolorowych kwiatów, zielonej roślinności. To jednak jest ogród w wydaniu tunezyjskim. Przypomina duży trawnik w stylu angielskim, z fantazyjnie popodcinanymi tujami (albo czymś, co podobnie wygląda). Wszystko to poprzeplatane palmami i kolorowymi bugenwillami. Nie ciągnie mnie to – jednak wolę zaszyć się na „swoim” korcie, choć wyobrażam sobie, co mówią o mnie tunezyjscy kelnerzy jarający nieopodal szlugi w czasie przerwy.
KO na wielbłądzim zadzie
Na koniec napiszę o czymś, co potwierdza, że ćwiczenie jest jednak do czegoś przydatne. Otóż wydarzyło się coś, za co dziękowałem Markowi za ćwiczenia w Mabu. I za to jego ciągłe – niżej, niżej. Otóż dałem się namówić na wycieczkę na wielbłądach. A one mają zady jak mały cygan nogę… mówię wam – czterdzieści minut mabu… Po zejściu na ziemię (tj. na piach, bo do ziemi to jeszcze kawałek) nogi mi drżały. Taki Arab co to całe życie po browary na wielbłądzie do „Biedry” pomyka, to mabu ma obcykane jak nikt. Jeszcze drugiego dnia czułem to w udach. BTW miałem farta, bo na wycieczce jeden camel ugryzł drugiego w du…ę i to qrcze mojego. Dobrze, że nie mnie.
Mam nadzieję, że nie wyszło z tego narzekanie… wyjazd mi się podobał. Poćwiczyłem, wybyczyłem się jak panisko i o robocie zapomniałem. Pojadłem trochę lokalnej kuchni, wszak nie tylko treningiem człowiek żyje. Czasami odpocząć dobra rzecz, byle z głową. Nawet zawodowi sportowcy mają w swoim planie treningowym coś, co się nazywa roztrenowaniem. Bez tego wyniki spadają.
(*1) – ostatniego dnia pobytu odkryłem nową prawidłowość… rano biega się po plaży, a wieczorem chodnikiem wzdłuż głównej drogi dojazdowej do miasta. Nadal tego nie rozumiem.
1
Jeśli podoba Ci się moja twórczość i chciałbyś mnie wspomóc w realizowaniu pasji ćwiczenia i propagowania Tai Chi możesz mieć w tym niewielki udział.
Postaw mi kawę (kliknij obok).
Dziękuję.
Ech, jako Taiji po Polsku powinieneś przyjąć tę pozę (wąż pełzający w trawie?) w spodenkach 3/4 i sandałach na białych skarpetkach 😉
Nie mam sandałów. Fatalnie się w nich kopie…
Sandały i skarpety? To raczej tai chi po niemiecku 😛
KO – rozruszałeś się z podróżami :). Może wskoczymy w klimat jak w Wielkiej podróży Bolka i Lolka ;). Kurdę, w miesiąc wokół globu: codziennie treningi i …. lokalne napoje 😉
ech marzenia 🙂