Takie było życzenie Danusi. Jedziemy w tym roku gdzieś bliżej, zakręciła globusem i jesteśmy w Tunezji, Mam ja oczywiście swój inny plan (też na literę T), ale to w październiku dopiero. Na razie Afryka. Nie taka dzika, jak to śpiewał nieodżałowany Wodecki, bo przecież jeszcze nie tak dawno, to niemalże była część kontynentalnej Francji.
Przygotowując się do wyjazdu szukałem miejscowych szkół Tai Chi. Nawet coś znalazłem w Tunisie – ichniejszej stolicy. Napisałem do jednego gościa ćwiczącego styl Wu (ale nie ten co ja, ten drugi – w innym tonie) lecz nie odpowiedział. Trudno, obędzie się bez międzynarodowych kontaktów w Pchających Dłoniach. Ja jestem w takim bardziej turystycznym miejscu w Sousse, więc nie liczę na to, że w medinie znajdę jakąś szkołę ćwiczącą na krużganku wyłożonym starym trawertynem.
Tunezja
Dotarliśmy do hotelu wieczorem, po locie z przygodami. Qrcze, te opowieści o Polakach chlających już na pokładzie i bachorach kopiących w fotel, to jednak prawda. Oczywiście nie wszyscy, ale wystarczy jedna taka rodzinka i już jest „swojsko”.

Na miejscu wypatrzyłem sobie kort na tyłach hotelu. Wieczorami nie spodziewam się tam spotkać żadnych tenisistów. Będzie gdzie ćwiczyć. Wyszedłem sobie nawet rano. Zero ludzi…
Kort z wysokości naszego 3 piętra wyglądał jakby był zbudowany ze starego, zleżałego tartanu (jak cały hotel zresztą, niby z pretensjami, a co chwila widać, że to wszystko niczym samochód z Reichu, na szpachle wiązane. Ale dobra – nie mam zamiaru w hotelu siedzieć. Z balkonu jak się wychylić lekko, to widać morze. Nie to nasze, co je będziem wiernie strzec, ale inne i medina niedaleko i jakiś duży bazar.
W planach jeszcze Sahara, więc będzie i wpis „Tai Chi w piasku po kolana, KO lepi tam bałwana” albo jakiś inny tytuł wymyślę.

Jak KO się z amerykańskich filmów życia uczył…
Ale w zasadzie to miało być coś z cyklu „Wiem co jem?”. Bo już jestem po pierwszym śniadaniu. Kontynentalnym, choć załapałem się na ichniejsze ciasta. I tu już wyszły ze mnie moje polskie zwyczaje i nieznajomość świata wielkiego. Rzecz będzie o musli…
Zjadłem sobie trochę miejscowego pieczywa, tak na wzór francuski, bo pomyślałem sobie, że zwyczaje żywieniowe z metropolii jednak przejęli. Dobre było, nie zawiodłem się. Trzeba tylko uważać na ichnią margarynę. Nie pamiętam co prawda margaryny z lat 80, ale tak musiała smakować. Wywaliłem i zamieniłem na masło.
Na koniec trochę kawy… ale przy wejściu widzę jakieś miski i rosyjski napis chałwa. Wyłowiłem kilka większych grudek, dorzuciłem dwie suszone figi z sąsiedniej miseczki, z następnej garść rodzynek bladych jak moje plecy w listopadzie. Będę miał do pogryzania. Stolik obok zejęli Niemcy, jak to oni… lubią coś zajmować – pamiętacie 1939 (tak, wiem, taki cebulasty żart)? Tak więc podjadam sobie miejscowe frykasy, popijam kawą i widzę, że Niemcy ZALEWAJĄ TO JOGURTEM… więc… to MUSLI jest!!! Faktycznie w innych miseczkach klasyczne płatki. Człowiek się całe życie uczy. Ja z amerykańskich filmów tylko to znam… otwiera się torbę, sypie się do miski (koniecznie rozsypując dookoła) i zalewa mlekiem (koniecznie rozlewając dookoła) i chrupie, głośno gadając (koniecznie rozchlapując dookoła). Tymczasem musli może być dobre… oki, jutro zachowam się jak światowiec, zjem porządnie.

pierwsze starcie z Afryką
Za nami też pierwszy spacer… odkrycie nowej miejscówki treningowej i nadmorskiego bunkra z czasów drugiej wojny światowej. W ramach planów przyswajania obcych smaków widziałem już przydrożną kawiarenkę, którą muszę odwiedzić. W okolicznym porcie żadnych szkół walki nie stwierdziłem. Tylko w hotelu rano, w ramach atrakcji, miał się odbyć streching nad basen… nie było. Nic to, zrobię sobie sam.



Wieczorny trening… nałaziłem się cały dzień. Cóż, prawie 30 tys. kroków do baru i z powrotem (żarcik taki… choć alko mam do spadu). Inaczej niż w domu, gdzie praca za biurkiem. Ale przyjemnie było. Tyle tylko, że kort okazał się kamienny. Drobny żwirek zalany betonem. No ja dziękuję… na czymś takim pojechać kolanem? Nawet Wenus Williams by wymiękła. Ćwiczyć jednak się dało. Na dokładkę okazało się, że kort wychodzi na palarnie kelnerów i obsługi kuchni. Dostałem oklaski od wyfraczonego kelnera. Dobrze to czy źle? Nie wiem. W każdym razie pierwsze formy na tunezyjskiej ziemi mam już za sobą. Może Tai Chi to tu żadna nowość, ale mam nadzieję, że pierwsza Chuojiao to już tak.
Rano trening na plaży… a póki co motto na dziś to „該技術應該像肥皂泡” i będę się tego trzymał (przynajmniej na razie).
ps. o jeszcze wydało się.. jestem w miejscu gdzie w latach 70 Polański kręcił swoich „Piratów” i, że nie wolno wywozić z Tunezji muszelek, natomiast piasek z pustyni a i owszem :).
Skubańcu! Tak czułem, że dziś coś wstawisz 🙂 Po pierwsze to Ty masz się dobrze czuć w knajpie, więc jak masz ochotę zjadać sobie bakalie do kawy na sucho, to git. Niemcy sobie mogą zalewać. Wiesz, przy jakiej okazji Kubańczycy zalewają rodzynki jogurtem? Chyba mówiłem 😉 BTW jak się nie załapiesz na tuishou, to w Radis działa klub łuczniczy 😉
Jakbym Ci ooowiedział o bydle jakie spotkałem podczas loty z Pekinu do Wiednia, to mocno byś się zdziwił 😉 – i to wcale nie Polacy :). Widać wszędzie znajdą się palanty klasy globalnej 😉