Sobota rano przywitała mnie chłodem, nie ma co się dziwić, Kraków tak zawsze wita Warszawiaków. Niebagatelne znaczenie miało zapewne to, że miałem na sobie koszulkę z legijnym motywem (oczywiście pod bluzą – życie mi jeszcze miłe). Nic sobie z tego nie robiąc, maszerowałem o ósmej Plantami w kierunku Wisły. Jakiej tam Wisły, w Krakowie to ona tak wąska jest, że chyba z łuku spokojnie bym na drugą stronę przestrzelił (no dobra przegiąłem – 146 metrów). Do Krakowa przyjechałem w celu weekendowego poszwendania się z Danusią po rynku i okolicach oraz przy okazji poćwiczenia w YMAA-owskiej gawrze. Raz w miesiącu Robert Wąs organizuje spotkania poświęcone formie podwójnej. Nie na każde udaje mi się przyjechać, więc tym razem pojawiłem się z ciężkim sercem. Przecież niewiele pamiętam z poprzedniego treningu, brak mi w Warszawie możliwości powtórzyć z partnerem. Nic to, może mnie Robert zbyt mocno nie przeczołga.

z widokiem na Wawel
Nad Wisłą spotkałem sporo biegaczy, nic sobie nie robią z chłodu i legendarnego wręcz krakowskiego smogu i biegają wzdłuż wybetonowanych brzegów rzeki. Ogólnie to ja chyba wolę Wisłę w Warszawie. Bo to i mamy bulwary spacerowe, jak ktoś się lubi polansować, są i piaszczyste plaże z miejscami do grillowania, oraz na wpół dzikie chaszcze do przedzierania się niczym David Livingstone. Tak mnie ta duma z warsiawskiej różnorodności rozpierała, że nawet nie zauważyłem, kiedy przelazłem przez Most Grunwaldzki na drugą stronę rzeki (no wąska ta rzeka). Biegacze nic sobie nie robili z mojego poczucia wyższości i biegali w obie strony pojedynczo lub w niewielkich grupkach.

Niewielki trening składający się przede wszystkim z tytułowego ćwiczenia pochodzącego z Chuo Jiao. Zgodnie z zaleceniami Marka starałem się na zmianę, przyciągnąć i odepchną mury Wawelu. Dużo łatwiej by mi szło na murach stadionu Wisły.
Raz jeszcze miałem okazję docenić możliwość ćwiczenia na większej przestrzeni. Jeśli ktoś zamyka się tylko w czterech ścian sali treningowej, to naprawdę nie wie, co traci. Może ulica była za blisko, ale za to wiśnie, posadzone przez japońską ambasadę, zaczynały właśnie przepięknie zakwitać.

krakowskie chodniki
Jeszcze taka obserwacja krakowskiej ulicy. Pomijam fakt, że rano krakowskie chodniki są przez psy zas…ne, a przez angoli zarz…ne – do tego już jakby przywykłem, Warszawa też do demonów czystości nie należy. Skupmy się na tym, co mi się podoba. Po pierwsze różnorodność budowlana, w dużej części składająca się niestety opuszczonych przez ludzi kamienic, niemniej jednak klimatyczna. Oczywiście narożna pani (bez urazy) sprzedająca te okrągłe bułeczki, no tego normalnie zazdroszczę. Jednak odkryciem wyjazdu był fakt, że miejscami tubylcy na noc przypinają rowery do stojaków przed klatkami schodowymi. Tak się przyglądałem przez chwilę, może są tam jakieś pola minowe albo miotacze ognia z dronów. Nic z tego, tylko łańcuchy i kłódki. Normalnie szok.

Trening w sali na (omen nomen) Krakowskiej zaplanowano na pietnastą, więc zaraz po śniadaniu powędrowaliśmy z Danusią na spacer. Pogoda średnia, ale i tak lepiej niż w Wawie, gdzie po pierwsze spadł śnieg, a po drugie biegacze znów skutecznie zablokowali miasto. Przy okazji postanowiliśmy oddać się naszej nowej przyjemności, czyli zbieraniu pieczątek. O dziwo kilka udało się zebrać. Najładniejsza jest z muzeum archeologicznego. W muzeum miasta też mieli ładną, ale tuszu już poskąpili i ledwo ją widać. Polskie zbieranie pieczątek jest trudne. Inaczej niż na Tajwanie, nie leżą w dostępnych miejscach, trzeba pytać, prosić i cierpliwie czekać, aż ktoś je odnajdzie w czeluściach jakiejś szuflady. Oczywiście wybór też niewielki. Myślę, że – jak zwykle – spóźniłem się z tym hobby jakieś dwadzieścia lat.



forma podwójna
Sam trening u Robert i Bartka ciężko mi opisać. Robiłem to już nie raz i aż głupio mi się powtarzać. Po prostu zacytuje słowa Joasi, która tego dnia tam ćwiczyła (tak w ogóle to mi się wydaje, że ona z tej sali nie wychodzi; Może to poltergeist nawiedzający Roberta). Joasia, przysyłając mi fotki z treningu, dopisała: „Uważam, że trening był dobry! czacha dymiła”. POTWIERDZAM! Tak było, dużo szczegółów, z których pewnie zakonotowałem tylko 10%. Były też sukcesy, pomocą Flaneli udało mi się „zrekonstruować” mój poprzedni stan wiedzy i nawet pójść duży kawałek dalej. Naprawdę byłem pod wrażeniem tego, jak szybko z zakamarków pamięci wracały mi kolejne ruchy. Rober widział, że ogólnie dystans nie ten, a nawet kazał mi zapomnieć wszystko z Białego Żurawia (to już w ramach żartu), ale obiecałem mu, że jak już nie będę musiał kombinować na tym, jaki ruch jest następny, to będę tam wkładał coraz więcej szczegółów (miałem to obiecać publicznie i niniejszym to czynię).



Myślę, że gdyby nie spacery, skorzystałbym z tego treningu nieco więcej. Okazało się bowiem, że w ramach sobotnich przechadzek przemaszerowałem z Danusią ponad dwadzieścia kilometrów. Dopiero po treningu wszystko poczułem. Wieczorem padłem na wyro i przespałem ponad dziesięć godzin. I nic mnie nie obudziło, nawet Ukrainki walące drzwiami przy byle okazji.
Rano… Jak ręką odjął. Nawet znów pomaszerowałem pod Wawel. Hej, warszawski brzeg rzeki jest oczywiście drogi memu sercu i dumą napawa Zamek Królewski na wiślanej skarpie, ale Wawel to troszeczkę inna para kaloszy. Już rozumiem, dlaczego wiślacy śpiewają: „Jak długo na Wawelu, Zygmunta bije dzwon…”.
inne fotki




PS. To ostatni wpis przed świętami. Życzę Wam więc dobrego treningowego jajka i dużo ciężkiej pracy, cokolwiek tam trenujecie. W imieniu całej „redakcji” dziękuję tym którzy docierają do końca tekstu. Do zobaczenia na sali.
KO napisał:
Zgodnie z zaleceniami Marka starałem się na zmianę, przyciągnąć i odepchną mury Wawelu.
Ale numer. Identyczne ćwiczenie znam ze stylu Wu (jeśli chodzi nam o to samo, a raczej tak). My odpychamy, odpychamy, odpychamy… ścianę. Możemy również ją oddalać i przyciągać tak, jak napisałeś o murach. To chyba niezły poziom rozumienia neigongów, skoro potrafisz oddziaływać duchem na materię. 🙂
Życzę wszystkim pogodnych świąt!
Chyba słabo mi to szło… Wawel jako stał tak stoi.
Nie ma tego złego… „Nie przenoście nam stolicy do Krakowa”. 😉
146 m? Idealny dystans do koreańskiego łucznictwa. Strzał przez Wisłę jest i realny i dobrze brzmi 🙂
PA!! STE!! RZEEE!!
To może zrobimy tak: 10 łuczników, strzelanie bez komendy, po drugiej stronie jeden cel powiedzmy jajko pisanka wys. 50 cm. Wygrywa ten który trafi jako pierwszy, Jak apoteoza powstania życia tj. wiesz jajeczko i pierwszy plemnik. Nagroda do odebrania za 9 miesięcy.
50cm ze 145m? 🙂
za duży?