Nie dane mi jest ostatnio ćwiczyć w grupach. Taki los mnie obecnie spotkał. Tym bardziej z niecierpliwością czekałem na wyjazdowe warsztaty Tao Move. Jestem jednym z członków tej grupy. Wszystko to pomimo tego, że w zasadzie to ja bardziej introwertyczny jestem, czyli robienie czegoś bez obecności zbyt dużej grupy ludzi wcale nie jest wielkim problemem.
Ale po kolei. Tao Move, czyli coś, co nie istnieje. Dlaczego? To proste. To luźny związek czterech osób, które, w zasadzie, totalnie różnią się od siebie. Tzn. treningowo, ale w zasadzie jakoś się uzupełniamy. Po roku działalności internetowej i ciągłego docierania się, postanowiliśmy zrobić coś razem w przestrzeni fizycznej. Takie pierwsze urodziny.
Kiedy organizuje się dziecku pierwsze urodziny, podtyka się mu pod nos tacę, na której układa się pieniądze, różaniec, klucze i inne podobne symbole. To, co maluch przygarnie, jest podstawą do wróżb na temat jego przyszłości. Np. jeśli złapie za klucze, to nie będzie można wejść do domu (bo pewnie nie odda). Durny zwyczaj, choć z drugiej strony… Mój Młody złapał kluczyki od samochodu i teraz co? Nadal nie dorobił się samochodu sterowanego głosem. I pewnie już tak zostanie.
Ciekawe jest, co mielibyśmy dostać na tacy my, Tao Move? Jeśli ktoś ma jakieś sugestie, to zapraszam do podzielenia się pomysłami. Trzeba by jakoś ustalić kierunek, w którym mamy iść. Choć w zasadzie to jest on ustalony. Idziemy przed siebie. Hej przygodo! Wyjdzie, co wyjdzie. Nie wyjdzie, co ma nie wyjść. Najważniejsze – brak jakiś narzuconych ramek powoduje, że jesteśmy dość elastyczni. Realizujemy słowa Brusiaka: jesteśmy jak woda. To znaczy, ja przelewam się niczym ciastolina, Marcin faluje w swoich ćwiczeniach, Tomek zanurza się w odmęty filozofii pustki, a Marta płynie nad podłogą sali treningowej.
sesja wyjazdowa
A sama impreza?
Po pierwsze – fajna, bo kameralna. Nie postawiliśmy sobie jakiegoś minimum uczestników. Ja się cieszyłem, że uczestników było więcej niż nauczycieli. 🙂
Po drugie – każdy z nas prowadził dwa, ponad godzinne, warsztaty. Dzięki czemu miałem okazję ćwiczyć u innych w pełnym wymiarze czasu. I tak robił każdy z nas. Z jednej strony byliśmy uczniami i nauczycielami. BAAAArdzo mnie to uradowało.
Po trzecie – ośrodek jest zarąbisty. To obłożony kamieniem, świetnie wpisujący się w otoczenie nieużywanego kamieniołomu, ośrodek uniwersytecki. Jedynym minusem był jadowity kolor pomarańczowy na ścianach i konieczność stosowania kart do przekroczenia jakichkolwiek drzwi… PO CO? Ale to wszystko rekompensował widok z okna oraz możliwość ćwiczenia na świetnie utrzymanych trawnikach, w bezpośredniej bliskości ośrodka. Nie trzeba było nigdzie daleko chodzić. I jeszcze widok na dolinę. Zhang Zhuang z widokiem na dziesiątki kilometrów. Bajka!
Było nawet tak fajnie, że kiedy wyszedłem poćwiczyć z księżycem (fajna pełnia była), to zgasły wszystkie światła i mogłem ćwiczyć w absolutnych ciemnościach.
trening z Tomkiem Nowakowskim
A jak wypadliśmy treningowo? No to by trzeba było spytać osób ćwiczących. Mieliśmy z nimi małą zagwozdkę, bo w grupie byli ludzie ćwiczący już jakiś czas oraz totalne newbie. I trzeba było ustalić jakiś materiał, który byłby ciekawy dla wszystkich. To niełatwe. Dla mnie było to stresujące, bo ułożyłem sobie pewien materiał. A tu nagle bach – Marcin, na początek, pokazał część „moich ćwiczeń”, potem Marta „odebrała mi” potrząsanie i jak jeszcze Tomek się do tego wszystkiego dołożył, to stanąłem przed grupą na lekko miękkich nogach. Ale postanowiłem pokazać wszystko, to co miałem w planie, ale od trochę odwrotnej strony i często odwołując się do wypowiedzi moich poprzedników, podpierając się ich autorytetem.
Ale opłacało się. Marta niepostrzeżenie od płynnych ruchów bioder wprowadziła mnie w świat chenowskiego rozwijania jedwabnej wstęgi, a Tomek bez mrugnięcia okiem doprowadził mnie do praktyki (niech ja spojrzę w ściągawkę), którą nazwał Yoga Nidra. Polega to na tym, że leżysz, nie ruszasz się i niby słyszysz co do Ciebie mówią, ale ni hu hu to do Ciebie nie dociera. Danusia twierdzi, że jestem w tym mistrzem i spokojnie mogę otworzyć własną szkołę.
tai chi jest jak współgłoska
Jednak największym odkryciem warsztatów (ciągle mam ochotę napisać obozu) była rozmowa z jedną z uczestniczek. Okazało się, że Małgosia zna się na dźwiękach. Jakoś tak chyba zawodowo, nie rozkminiłem do końca tej sytuacji. Otóż jakoś tak doszło, że zaczęliśmy rozmawiać o różnicy pomiędzy spółgłoskami i samogłoskami.
Małgosia mówi, że łatwo jest rozpoznać samogłoskę i spółgłoskę, bo samogłoska wydobywa się z naszych ust niczym westchnienie, miękko i bez przeszkód, a spółgłoska zawsze gdzieś w środku ma taką niewielką przeszkodę, którą trzeba przełamać. Że też mnie w szkole uczyli, że spółgłoska składa się z dwóch dźwięków, nikt mi nie zwracał uwagi na coś, co trzeba pokonać. A szkoda…
Samogłoski są jak Tai Chi – powiedziała Małgosia.
Wtedy sobie uświadomiłem, że nie! Bo tak naprawdę, to Tai Chi jest jak spółgłoska! Trzeba wytworzyć lekkie napięcie i znaleźć takie miejsce, żeby to napięcie uwolnić. Jak ktoś ma problemy z artykulacją, to albo męczy się strasznie przy mówieniu (ja się męczę… szczególnie jak za bardzo chcę) lub połyka fragmenty słów. Jak z formą… Prawda? Czy tylko ja widzę to porównanie? Zresztą strzelanie z łuku też jest jak spółgłoska, i rzut nożem… Wszystko, gdzie powstaje jakaś przemiana.
Weźmy taką spółgłoskę K (czyli Ka – nie mylić z władcą starożytnego Egiptu Kaa) i połączmy to z jakąś techniką formy. Łapanie wróbla za ogon? Się da! Niech to całe otwarcie będzie budowaniem napięcia i chwila, kiedy ręce przechodzą do „łapania kuli” będzie uwolnieniem. Oczywiście można byłoby stosować różne spółgłoski, niektóre wymawiać na wdechu… Co, nie da się? A taki język fiński? Tam się mówi na wdechu i na wydechu nie ma problemu. No dobra pojechałem z tym fińskim po bandzie. Ale to, że nie mówimy tylko gardłem, a tak naprawdę całym ciałem, to przecież prawda.
było też ognisko
Już widzę jakieś sekwencje słowne, które niczym u Harry’ego Pottera będą niemalże wymuszać odpowiednie generowanie siły. Takie inkantacje, coś na kształt techniki Hee lou, której musiałem się uczyć trzy razy, zanim ją zrozumiałem. Albo wykorzystanie zupy Pho znane mi z CJF (choć z żalem muszę przyznać, że raczej z widzenia) lub ten trening dzwięków z Yi Quan, na który cały czas mam nadzieję się załapać.
Dooobra. Rozmarzyłem się, popłynąłem. Pewnie jakby to miało sens, to ktoś już dawno by to wymyślił…
BTW. Jeśli ktoś chciałby być częścią takiego wyjazdu, który prędzej czy później znów zoorganizujemy, niech zapisze się na facebokową grupę : „Wyjazdy z Tao Move” i będzie miał info z pierwszej ręki.
Pierwsze koty za płoty! BTW, KO uczył kopnięcia kaczki mandarynki, czy to Yoga Nidra?
To Joga. Na początku pomyślałem sobie że ona może być jednak przyjemna. Ale potem trzeba było dotknąć czymś do czegoś i złudzenia znikły.
A czort wie? Może pojadę nastepną razą??? 🙂
Tyyyyy… weź mnie nie stresuj…