Nasze popołudniowe treningi najczęściej odbywały się w mieście, za murami Guangfu. Mistrz postanowił połączyć trenowanie ze zwiedzaniem, więc mieliśmy codziennie inną, fajną treningową miejscówkę. Taki historyczny background. Kiedy wracaliśmy, zawsze mijaliśmy rozkrzyczaną grupę młodych chłopców, ganiających się w bocznej uliczce. Wszyscy w takich samych koszulkach, ot zabawy młodych dzieciaków wypuszczonych na przerwę.
Niektórzy z nich machali do nas wesoło i krzyczeli „hello” (to chyba jedyne słowo po angielsku, które znali). Odmachiwaliśmy im równie radośnie, a oni wracali do wzajemnego ganiania się niczym żywa ilustracja ruchów pyłków Browna. Dowiedziałem się, że to miejscowa szkoła Shaolin, taka trochę sportowa. Obiecałem sobie, że wejdę i zobaczę, jak to wygląda w środku. Tak z dziennikarskiego obowiązku.

Okazja nadarza się w dniu, kiedy wróciliśmy z obiadu i zwiedzania Handanu. Danusia zdecydowała się na popołudniową drzemkę, a ja wybrałem szwendanie się po okolicy. Tego dnia wieczorem miałem iść na plac przed okoliczną świątynią, by spotkać tam ludzi ćwiczących z biczami (będzie o tym oddzielny wpis).
szkoła dla dzieciaków
Przechodząc obok szkoły Shaolinu, zostałem uraczony sceną niczym z filmu. Rozebrany do pasa Chińczyk uczył dzieciaka formy z łopatą i półksiężycem. To niemalże kultowa broń, kojarzona z klasztorem Shoalin i filmowymi mnichami. Jeśli chodzi o wykorzystanie tej broni w walce, to jak dla mnie jest wyjątkowo dyskusyjna, w ogródku też się tego nie użyje, ale żeby pofikać w parku — IDEALNE!!! Sami zobaczcie…
Nie do końca umiem czytać mowę ciała Chińczyków. Chyba jednak nauczyciel nie był w pełni zadowolony, uczeń natomiast wyglądał na spietranego. Miałem okazję potrzymać łopatę w ręku. To półtoracalowa rura „wodkan” z dospawanymi zakończeniami z grubej blachy. Wszystko to spokojnie wyspawałby mi kumpel w swoim warsztacie. Ćwiczyć takim? To ja dziękuję. A tymczasem pan nauczyciel machał tym ustrojstwem niczym ja szalikiem Legii.
Spytałem się, czy mogę wejść do środka. Jak? Na pewno nie po chińsku, ja nawet porządnie nie umiem jajka kupić. Po prostu wskazałem na siebie i na wejście do szkoły. Mam wrażenie, że moje zainteresowanie ucieszyło kilkuosobową kadrę.
Szkoła nie jest duża. Choć po prawdzie ćwicząc w Akademii Yi Quan możemy tylko pomarzyć o takich przestrzeniach. Trzy pomieszczenia. Na pierwszy ogień idzie hol/sekretariat/poczekalnia w jednym. Spory pokój z dużym biurkiem. Z niego odchodzą dwie pary drzwi.
W jednej sali prosta siłka z kilkoma atlasami (w czasie mojej wizyty świeciła pustkami). Panował tam lekki półmrok, za jedyne źródło naturalnego światła służyła pozostałość po drzwiach, niegdyś do tej salki prowadzących z ulicy. Pomimo braku ćwiczących widać było, że ten niemal prymitywny sprzęt często jest używany.
trening z łopatą
Właściwa sala treningowa była obok. Akurat kończyły się zajęcia, więc w drzwiach tłoczyła się masa łebków, z krzykiem wybiegających na zewnątrz. Świetnie ich rozumiem. Sala w środku nie miała żadnego okna, a jedynie stojące w rogu klimatyzatory. Jeden z nich, wielki niczym lodówka marki Mińsk (i równie stary). Niektórzy chłopcy byli bez koszulek, a ci, którzy swoich nie zdjęli, mieli je tak mokre, że aż z nich ciekło.
Sala jest duża (jak na moje warszawskie doświadczenia), ale ćwiczyło w niej kilkunastu (tak lekko powyżej dwudziestu) chłopców. Pewnie po dziesięciu minutach nie było tam już czym oddychać. Sala jednak wyposażona w lustra, worki. Naprawdę dobre miejsce do trenowania. Były tam też jakieś schody prowadzące na piętro, zasłonięte zasłonką – może mieszkanie. Mieszkanie nad salą, niczym z filmów o Rockim. Podłoga była wyłożona zwykłymi gumowymi puzzlami, ćwiczyło się więc na bosaka. Ja też zdjąłem buty przed wejściem (z pewną dozą niepewności, czy przypadkiem skarpetki nie będą dawały jakichś znaków życia).
Kiedy niespiesznie oglądałem kolekcję medali zdobiących jedną ze ścian sali, za moimi plecami rozległ się głośny gwizdek. Pomimo tego, że zajęcia właśnie się skończyły, to trener zagnał na salę dwóch młodych chłopaków i zarządził niewielki pokaz. To była forma wykonywana technika po technice, na hasło wydawane gwizdkiem. Chłopaki ćwiczyli równo i na pełnym „powerze”. Nawet ich okrzyki zlewały się w jeden. Jako drugi wystąpił nieco starszy adept, wykonując formę z szablą. Forma była wyraźnie sportowa. Młodzieniec wirował niczym fryga. Nie jestem fachowcem i nie specjalnie lubię to machanie cieniutką niczym sreberko od czekoladki bronią, ale jego pozycje i zaangażowanie zrobiły na mnie gigantyczne wrażenie.
zaimprowizowane pokazy
Poczułem się z lekka zobowiązany odwdzięczyć się jakimś pokazem. Tylko czym? Moim Tai Chi? Na miejscu mają znacznie lepsze. Chuo Jiao Fanzi bez butów skończyłoby się kontuzją. Pokazałem im zatem kilka technik mojego bicza. Dla Chińczyków mój „sznureczek” był czymś zupełnie niezrozumiałym. Kilku próbowało wydobyć z niego jakąś siłę, ale nikomu się nie udawało (nawet tym, którzy mieli jakieś biczowe doświadczenia). Zatem moje umiejętności, pomimo że niewielkie, wystarczały.
Na koniec zrobiliśmy sobie kilka wspólnych zdjęć i grzecznie się pożegnałem. Następnego dnia powitaliśmy się z szerokimi uśmiechami.

Sala Shaolinowców była totalnym przeciwieństwem sali szkoły mistrza Zhai. Nie było białych ścian zdobnych w zdjęcia, dyplomy i kaligrafie. Sztuczne oświetlenie nie rozpraszało delikatnego półmroku. Zapach też był inny. W powietrzu unosił się lekko wyczuwalny, kwaśny zapach potu. Żadnej nie krytykuje, po prostu obie były inne. O salce mistrza Zhaia pewnie jeszcze napiszę, choć może nie… To, co tam się wydarzyło, ciężko mi ubrać w słowa. A opisy samych ćwiczeń wydają mi się zbyt płaskie.
Jeśli podoba Ci się moja twórczość i chciałbyś mnie wspomóc w realizowaniu pasji ćwiczenia i propagowania Tai Chi możesz mieć w tym niewielki udział.
Postaw mi kawę (kliknij obok).
Dziękuję.
Teraz, pisząc te słowa, zrozumiałem, że dla mnie nieważne jest, jak sala wygląda, czy ma czyste, białe ściany, czy zaciągające się wilgocią, szare. Albo może jak w Akademii Yi Quan, takiego baranka, któremu już zdarzyło się porysować mi łokcie do krwi. Ważne jest, co się tam ćwiczy i z kim. Są bowiem w Warszawie piękne sale treningowe, czyste, ale niestety martwe, pomimo tłumów ćwiczących tam ludzi. Po prostu jadą trupem. Aż się dziwię, że tak mało osób to czuje.
Cześć. Nadrabiam zaległości w czytaniu wpisów z Chin. Super wyjazd i super relacje zazdroszczę i czekam na kolejne….widziałem też na blogu jiuzhizi, że ćwiczyłeś też u mistrza Honga (mam nadzieję,że będzie MIN jeden wpis o tych treningach 🙂 )….odnośnie szkoły Shaolin, którą odwiedziłeś to ciekawa sprawa bo pierwszy filmik pokazuje jakby ćwiczyli tam tradycyjny Shaolin (super klimacik chociaż młody się trochę opiernicza 🙂 no ale znajdz teraz młodego, któremu by się chciało ćwiczyć kung fu 🙂 ) natomiast tak jak napisałeś chłopak z szablą ewidentnie ćwiczy sportową wersję….czekam na kolejne relacje z wyjazdu.
Tak szczerze, to nadal nie mogę pozbierać myśli po tych treningach… Dlatego wpisy tak dookoła chodzą.
„..wyjątkowo dyskusyjna..” ech… KO zapomniał, że Złota Łopata służy do walki z nindżetkami 🙂
Fotka z dzieciakami jest przekul! Przyznaj, korciło, żeby podpisać „ja z moimi uczniami, po baishi, Guangfu 2019” ;]
🙂 znam lepsze „bronie” do walki z nindżetkami ;).
Lepiej mi powiedz co oni mieli tam na ścianach powypisywane.
Już się robi:
Przed Czerwonym Znakiem Małpa Biała stoi
Wiedzą Tai Chi Chuan Maestre Zhai ją poi
Wiedzą dzieci przecie, że Shaolin Najlepszy na Świecie
:]
Dzięki…. uff a już miałem to sobie tatuować
KO napisał:
„Teraz, pisząc te słowa, zrozumiałem, że dla mnie nieważne jest, jak sala wygląda, czy ma czyste, białe ściany, czy zaciągające się wilgocią, szare. (…) Ważne jest, co się tam ćwiczy i z kim. Są bowiem w Warszawie piękne sale treningowe, czyste, ale niestety martwe, pomimo tłumów ćwiczących tam ludzi. Po prostu jadą trupem. Aż się dziwię, że tak mało osób to czuje”.
Po raz koleiny żartobliwie zagaję: nie koniecznie trza jeździć do Chin. 🙂
„Miej serce i patrzaj w serce” – to oczywiście A. Mickiewicza. Ja spuentuję zasłyszaną maksymą hinduską – „Patrz w serce szukając, czego potrzebujesz”.
To nie wyjazd, tylko tekst który napisałem, zwerbalizował to co czułem i co stosowałem od dawna. Niemniej jednak cieszę się że pojechałem gdyż a) zjadłem rzeczy których w Polsce bym nie spróbował, b) przekonałem się że bicz może łączyć ludzi, c) nauczyłem się z Tai Chi więcej niż przez kilka lat w Polsce – teraz muszę to tylko (lub aż) przyswoić. d) Byłem samodzielnie u Honga – szkoda że krótko.
KO napisał:
„c) nauczyłem się z Tai Chi więcej niż przez kilka lat w Polsce – teraz muszę to tylko (lub aż) przyswoić.”
Jeśli to nie osobiste, może warto pomyśleć o bardziej szczegółowym (odrębnym) wpisie na blogu? 🙂
Teza z punktu C nie jest mi obca od „dziesiątek” lat, sorry. Kto wie, być może podyskutujemy o tak zwanym „transferze umiejętności”, choć powyższe uzależniam od treści ewentualnej relacji. 😉
P.S.
„Wakacje to stan umysłu”. Metaforyczny żarcik, jakby co. 🙂
Czasami ludziom po prostu brakuje pasji, zamiłowania do wykonywanych aktywności fizycznych. Często widzę ludzi, którzy pragną jedynie „odbębnić” trening i lecieć do domu.