Była okazja, więc wpadłem. Gdzie? A do wietnamskich delikatesów na Bakalarskiej. Mają tam multum różnych rzeczy, ale mnie najbardziej interesują te, które właściciele tego sklepu przygotowują do zjedzenia tak na bieżąco. I z tej oto okazji będzie następny odcinek z kategorii „Wiem co jem… ?”
Tym razem wybór był olbrzymi. Zaordynowałem sobie bułkę na parze z nadzieniem, czyli Baozi – to już znałem, tylko tym razem poradzono mi, żeby zjeść ją z sosem sojowym wymieszanym z octem ryżowym. Ale znów nie wyszło. Zapomniałem zabrać owych ingrediencji z domu, ale z ketchupem też było dobre. Mała rada przed odgrzaniem buły w mikrofalówce – podlejcie ją nieco wodą, nie będzie wtedy taka sucha.

Drugą rzeczą była dziwna piramidka z ryżu obłożona liśćmi bliżej nie znanego mi pochodzenia. Potrawa zawinięta była w grubą folię i zawiązana plastikowym sznurkiem. Czyli pełen tradycjonalizm w wykonaniu wietnamskim. Nazywa się to zhongzi (czytaj dżung dzy). Długo się zastanawiałem jak to zjeść. W końcu zdjąłem folię i na talerzyku podgrzałem w mikrofali. Otoczka piramidki została zrobiona z mocno rozgotowanego ryżu (tak mocno, że na krochmal), a może z mąki ryżowej? W każdym razie była nieco słodkawa. Za to farsz składał się ze sporej ilości mielonego mięsa + makaron ryżowy + grzyby mun. I tu znów przydał mi się ketchup, ale next time obiecuję, że zrobię sosik i zjem przy pomocy pałeczek.
Fajne jedzenie – od biedy da się to też jeść z ręki na ulicy, jeśli tylko znajdziecie mikrofalę, żeby sobie to sobie podgrzać (1 minuta wystarczy). Aaa liście, choć bardzo się starałem, okazały się niejadalne, widocznie trzeba ich używać tylko jako serwetek. Jeśli znajdę gdzieś przepis, to sam takie zrobię, tylko z nieco innym nadzieniem, no brakowało mi cebuli i papryki.

Ostatnią zakupioną rzeczą były kacze jaja. Jednak nie do końca zwyczajne, bo były już zalężone, tj. w środku siedziała sobie mała kaczuszka. Początkowo miałem opory, ale kiedyś sobie przysiągłem, że jak będę miał okazję próbować regionalnych potraw, to nie ma to tamto, będę je próbował. I nieważne, czy to kozie wymię, albo pieczona blondynka, zjadam i już. A szczególnie to się ma tyczyć takiego jadła ulicznego.
Kacze jaja są dużo większe o kurzych. Te kupione przeze mnie były już przygotowane. Wystarczyło je wrzucić do gorącej wody, podgrzać we wrzątku trzy minuty, zostawić w wodzie na następne pięć i można jeść. Do kompletu dostałem jeszcze jakieś zioło, w zapachu podobne do ostrej mięty. Nie pomnę nazwy tej rośliny. Ziało pokroiłem i położyłem na pieczywku. Musiałem je tylko uzupełnić zwykłą miętą (prosto z mojego balkonowego ogródka), gdyż w pierwszym odruchu nabiłem nim fifkę, a to co potem z niej wyciągnąłem znacznie straciło na atrakcyjności.
Jeszcze przez chwilę zbierałem się w sobie… i zjadłem. Smak? Dobre. Takie w smaku podobne do wątróbki drobiowej, ale o wiele delikatniejsze. Delikatniejsze nawet od gęsiej wątróbki (kiedyś miałem okazję jeść z gęsi z wolnego chowu).
wietnamskie delikatesy
Polecam spróbować. W telewizorni pokazywali, że to się macza w occie. Ge Ande mówił, że to potrawa która reguluje In Yang, a pan w sklepie, że to dobra zagryzka do wódki. Jak z tą regulacją In Yang to nie wiem, ale wódkę to akurat można pić pod wszystko. Pod boczek, na ten przykład, albo po prostu na stojaka. Jedzenie tego nie przypomina takiego horroru jak większość z nas sobie to wyobraża, nie ma tam żadnych piór włażących pomiędzy zęby, ani innych tego typu sytuacji. Chociaż u nas było to tak, ja jadłem a Danusi się cofało… czysta magia :).


Na koniec Ge Ande zaprowadził mnie do knajpy należącej do Koreanki, która przyjechała do Polski z Uzbekistanu i gotuje różnego rodzaju pierożki, pieliemieni i chinkali. Ale nie polecam. Pierożki (szpinak z serem pleśniowym) były małe, bez smaku, a porcja droga. Ge Ande dużo lepiej na tym wyszedł kupując swojskie ruskie za dużo mniejszą kasę. I żeby nie było, że ja tylko na wietnamską kuchnię latam, to kupiłem jeszcze świeżutki szczaw na Banacha – będzie na zapiekankę z cukinią i dynią 🙂
W następnym odcinku „Wiem co jem… ?” wizyta w knajpie bałkańskiej.
Koreanka (p. Kim) jest z Kazachstanu – jej rodzinę w ’37 Stalin tam zesłał. 🙂 Może rozważ zakup longzi – bambusowego koszyczka do gotowania na parze. Do odgrzewania baozi, zhongzi itp jak znalazł.
widzisz przez robotę, chłopaki byli na delegacji w Uzbekistanu, mówili że tam też było sporo Koreańczyków.
Do koszyczka się przymierzam, tylko że ja to najczęściej jem w pracy na śniadania. Moje szefostwo i tak kręci nosem na zapachy z mikrofali.
Ciekawe. Kuba też to zauważył.