Chiński Nowy Rok, obecnie pod wezwaniem przemoczonego zajączka (choć wieść gminna niesie, że dopuszczalny jest też kot). Jak już kilka razy pisałem, że nie bardzo rozumiem tego szczepienia świąt azjatyckich (i nie tylko) na nasz grunt. Mamy już tak dużo świąt przeflancowanych dawno temu, że po co nam następne? Chyba tylko i wyłącznie po to, by handel miał następną okazję do sprzedaży gadżetów. Traktuję je zatem tylko i wyłącznie jak okazję do spotkania ze znajomymi. Owszem, można bez okazji, ale z okazją niektórym jest łatwiej urwać się ze smyczy… to jest, chciałem napisać — wyjść z domu. I tak spędzałem go na raty, raz bardziej, raz mniej tradycyjnie.
Wyżerka
Sygnał do obchodów dał Rodor. Skład skromny: on, ja, Jiuzhizy i grupa AA. Miejsce? Oczywiście Bakalarska, czyli dla niektórych, sam środek pępka wszechświata. Przez chwilę dyskutowaliśmy co by tu zjeść, choć wydawało mi się, że scenariusz już dawno w księgach zapisany. Nawet nie musieliśmy się umawiać co do miejsca spotkania. Zaś wsze narody wiedzą, że energetyczny czakram ziemi nie znajduje się na Wawelu, tylko pod stolikiem przy wejściu do bułgarskiego barku.
Tam szybka kawa, buła i poszliśmy do Ha My Quan. Standardowo za przewodnika robił Jiuzhizy. On też zamówił dla nas paszę. A nawet wyciągnął butelczynę tradycyjnego mikstu acetonu i landrynek, zwanego też chińską wódką. Nie było tego dużo, akurat, żeby wspomóc trawienie. To już nie te czasy, kiedy człowiek po treningu wypijał dwa u-boty i wracał rowerem do domu. Jedzenie okazało się wyjątkowo smaczne, choć jak pewnie wiecie, na smak pożywienia wpływ ma towarzystwo, w którym się je spożywa.
Nie obeszło się też bez krotochwilnych nieporozumień. Okazało się, że dla wietnamskiej szefowej barku, stosowanie słoniny do wegetariańskich potraw nie stanowi żadnego problem. I tu ją rozumiem, bo dla mnie również, jeśli mam być szczery.
Wspominaliśmy, opowiadaliśmy sobie dykteryjki. Adaś i Aśka wyglądali na uszczęśliwionych tym, że Wietnamczycy zamiast królika czczą kota. No cóż, dla mieszczucha oba zwierzęta są bardzo do siebie podobne, szczególnie na talerzu. Spox, nie jedliśmy kotów, nie jesteśmy Szwajcarami (bitki z kota w Szwajcarii są potrawą narodową, choć powoli odchodzącą w niepamięć — zapewne przez rosnące ceny kotów).
Po wszystkim włączyła nam się odrobina szwędacza. Więc, znów bułgarski barek i delikatesy (można tam kupić profesjonalne sportowe zoski), by na końcu wylądować „U Maćka” na piwie i pieczonym boczku.
Naprawdę tradycyjny sylwester.
Angielski królik
Na to spotkanie zaprosiła mnie Kaxia, warszawska nauczycielka Tai Chi i Qi Gongu (choć ona stosuje zupełnie inną pisownię). To już była inna liga. Wybrałem się z Danusią i mieliśmy wrażenie, że lekko nie będzie. Nie znamy przecież nikogo.
Okazało się jednak, że na miejscu spotkałem Bożenę. Och jak dawno się nie widzieliśmy. Razem ćwiczyliśmy dawno, dawno temu w warszawskim oddziale YMAA. Potem… każde poszło własną drogą. Był też Robert, z którym podbijaliśmy Chiny i kilka innych osób, które gdzieś tam kiedyś spotkałem. Światek osób ćwiczących jest niewielki i wcześniej czy później, każdy na każdego trafi.
Tu celebra miała charakter bardziej angielski, czyli na stojąco. Na wejściu – szwedzki stół z zimnymi przekąskami. Dość punktualnie zaczęliśmy chodzonego. Na początku pani konferansjer (ja wiem, feminizmy na topie, ale konferansjerka, to taka praca, a konferanścinia brzmi dziwnie), przywodząca mi na myśl film „Kabaret” (ach, te moje skrzywienia), wyciągnęła z kapelusza małego królika. Potem się potoczyło. Kaxia ze swoją grupą uczniów zaprezentowała Qi Gong „Da Wu” (rozpoznałem, bo się go uczę), nieco nieortodoksyjny, bo w króliczo-steampunkowych strojach. Trochę to pachniało „Mad Maxem”, ale technicznie było poprawne, a to przecież najważniejsze.
Żeby nie było, to wszystko nie zarzut, to ponoć czas zabawy. Atmosfera była bardzo rodzinna, były konkursy, wspólne śpiewanie (o króliczku), wykłady (o chińskiej astrologii i co z tego wynika), a nawet horoskopy. Kaxia mówi, że takie imprezy u nich, to raczej rodzaj heapeningu. Żadnego scenariusza – idziemy na żywioł. Czysty Szajna, choć czasami się gubiłem.
Z tego wszystkiego, po przyjeździe do domu, sprawdziłem swój znak zodiaku. Wyszło mi, że jestem z roku szalonego konia, i Danusia twierdzi, że się wszystko zgadza, bo ciągle bym się tylko pasł i to, co robię, do normalnych nie należy. Ja bardziej obstawiałem hipopotama ze względu na gruboskórność i identycznego poziomu gracji w biegu. Niestety, nie pamiętam, co takiego ma się przydarzyć koniowi w roku królika. Zresztą, dowiem się za kilka miesięcy.
2xW – Wykład i Wachlarz
Trzecia i ostatnia celebra (last but not least) Nowego Roku odbyła się równy tydzień po poprzedniej. Nawet trochę się cieszyłem, że to już ostatnia. Chciałem napisać taki analityczny tekst: „O mnogości podejść do chińskich świąt przez lud praktykujący, na bazie obserwacji osobistej”.
Miejsce: tym razem Muzeum Azji i Pacyfiku, organizator: Fundacja Dantian. Wiedziałem, że tu nie ma miejsca na pójście na żywioł. To znaczy, wróć… można pójść na żywioł, ale w pełni zaplanowany. Dzięki temu wszystko było gotowe już na godzinę przez planowanym rozpoczęciem imprezy. Wszystko, czyli sala na której ma się odbywać prelekcja, stoisko z różnymi różnościami, których sprzedaż ma wspomóc działania Fundacji.
Wykład Janka jak wykład. Janek oczywiście w pełni profesjonalny i przygotowany, czego nieodmiennie mu zazdroszczę. Wyluzowany i spokojny — Tai Chi jakie ćwiczy, czy co? Sala pełna po brzegi słucha go w ciszy, pożerając go wzrokiem. Jakby kto mnie tak pożerał, byłbym szczuplakiem. Widzę, że Fundacja skupia wokół siebie coraz więcej ludzi i dobrze. Od dawna na to pracują i widać efekty.
wykład Janka
Od razu się przyznam – nie słuchałem. W czasie, kiedy Janek opowiadał o roli królika w światowej kosmologii, pokazywałem chętnym książki. Przy takiej okazji, okazuje się, że nadal jest sporo osób, które są zainteresowane tymi archaicznymi magazynami wiedzy. Skąd zatem wiedziałem, że było pro itd? Po pierwsze: Janek zawsze daje pro prezentacje. Po drugie: zobaczyłem fragmenty na YT. Jest relacja.
Nie ma tego złego… Posłuchałem sobie w domu w spokoju, bez osób towarzyszących, dzięki czemu mogłem przyjmować dowolną pozycję na wyrku i nawet pozwoliłem sobie czasami trochę pokomentować. Oczywiście zupełnie po przyjacielsku, na sali byłoby to zdradzenie moich braków w wychowaniu, czyli po prostu chamstwem. Podobały mi się zające z jednym uchem ale z dwoma uszami – Talmud.
1
Jeśli podoba Ci się moja twórczość i chciałbyś mnie wspomóc w realizowaniu pasji ćwiczenia i propagowania Tai Chi możesz mieć w tym niewielki udział.
Postaw mi kawę (kliknij obok).
Dziękuję.
Za to na żywo, spokojnie mogłem oglądać dziewczyny ze „Szkoły Tańca z Wachlarzami Bojowymi”, które kilkukrotnie powtórzyły swój pokaz mający zakończyć imprezę. I dobrze się stało, bo tłum, który wyległ z sali prelekcyjnej, był tak duży, że za nic bym się nie przecisnął do przodu. Ludzie trzymali telefony nad głowami, zapewne po to, by potem w domu zobaczyć cokolwiek. Ja zapraszam do klipu umieszczonego na YT z zaproszeniem do treningów z wachlarzami. Ja nie pójdę, bo przyjmują tylko dziewczyny. Rasizm czy co?
Co prawda nie rozumiem do końca, o co chodzi z tymi bojowymi wachlarzami, ale pokaz zrobił robotę. Z przyjemnością się oglądało (kiedy tylko coś mogłem zobaczyć : ) ).
I tyle tych królików na ten rok. Było rodzinnie, było spontanicznie i performersko, było też profesjonalnie i powabnie. Wystarczy. Choć może i nie… mam trochę królika w zamrażarce, może czas odkopać?
It was my pleasure to serve as your guide.
Zupełnie na marginesie, czy pani po prawicy Janka jest księżniczką Yao (Người Dao)? 🙂
Blisko. To Julii Bui Ngoc – tinicjatorka tej grupy