Inaczej niż w O.K. Corral, nie było zabitych. Na szczęście obyło się też bez wielkich strat w ludziach i sprzęcie. Zresztą, straty nie miały prawa mieć miejsca – pod tytułową „Biedrą” strzelaliśmy z bicza. A jak do tego doszło? Otóż byłem na targach noży. To duża impreza odbywająca się corocznie w Warszawie. Normalnie tobym na to nie pojechał, bo mnie tak średnio te surwiwalowe klimaty rajcują, ale Kooniu napisał że będzie, i że może byśmy trochę poćwiczyli. No to był powód, żeby się pojawić.
Nie miałem żadnego wyobrażenia o takich imprezach. Niby Młody coś mi tam opowiadał. I po prawdzie to było jak myślałem: sporo noży za spore pieniądze i kilka sztuk za pieniądze, które spoko by mi wystarczyły na bilet do Chin i z powrotem. Były też rzeczy, których nawet nie mogłem zidentyfikować. Siekierki, plecaki, pochwy na noże, a nawet otwieracze do piwa, którymi można było spokojnie zrobić komuś krzywdę. Takie otwieracze z funkcją samoobrony.
Może jakbym pochodził spokojnie i pooglądał, to znalazłbym coś, co złapałoby mnie za serce (i kieszeń), ale… No właśnie. Zanim jeszcze znalazłem salę z targami, spotkałem daaaawno niewidzianego kolegę. I to daaawno, daaawno. Nawet nie wyobrażałem sobie, że pamięć ludzka może być tak długotrwała. A co robi dwóch gości, którzy kiedyś ćwiczyli w jednej szkole? Siadają i gadają o tym co się ćwiczyło kiedyś, a co dziś. Żwirek (bo taką nosi internetową ksywę) ćwiczy obecnie modliszkę i kilka innych trudnych wyrazów. Ale, co dziwne, pomimo różnic, że się tak wyrażę – programowych, wnioski z treningu mieliśmy zadziwiająco zbieżne.
noże, bicze i coś jeszcze…
Dojdźmy jednak do tytułowych strzałów. Kooniu przyjechał z żoną Krysią do Wawki w charakterze wystawcy na wspomnianych wyżej targach, więc była okazja się spotkać. Przy okazji też wspaniałomyślnie zaoferował krótki trening po zakończonej imprezie. A że człowiekiem jest słownym, to zebraliśmy się i w pochodzie biczowników wyszliśmy na zewnątrz. Krótki to był pochód, bo raptem czwórka nas się zebrała. Gdyby nie Krysia, żona Koonia, pochód byłby smutny niczym średniowieczny marsz pokutników. Krysia jest bardzo podobna do Danusi. Obie mają taką samą minę, kiedy się im proponuje jakiś trening. Coś pomiędzy: „- Nie, na pewno tego nie założę…”, a: „- Co brudne skarpetki robią na stole?”. Że one tolerują i wspierają nasze pasje? to ja nie kumam, ale chwała im za to.
Szczerze powiem – pomimo tego, iż traktuję Koonia jako mojego biczowego nauczyciela, to był mój pierwszy trening pod jego okiem. Bicz to dziwna broń. Za pierwszym razem nie udało mi się strzelić z niego praktycznie ani razu, nie udało mi się też go sklecić. Spory wpływ na to miała ilość osób na sali i skąpość miejsca do treningu. Teraz było nas mniej, w założeniu mieli być sami strzelający, ale dołączył do nas Żwirek, który zapałał chęcią spełnienia swojego marzenia z dzieciństwa, kiedy to chciał zostać Indianą Jonesem.
strzelanie pod „Biedrą”
Kiedy Żwirek z zapałem okładał się biczem na boku, my zabraliśmy się za trening. Jak wygląda trening w wykonaniu Koonia? Dobrze. Tym razem mało gadania – dużo ćwiczeń. Miałem na początku pewne obawy czy nie wyrzucą nas z terenu warszawskiego „Konesera”, ale znaleźliśmy sobie fajny zaułek opodal tytułowej „Biedronki”. Nasze działania wywoływały nawet dużo pozytywnych reakcji, w międzyczasie kilka osób poprosiło o możliwość spróbowania. Bicz jednak przyciąga ludzi, potrafi zainteresować. Był jeszcze jeden powód tego, że nikt nie wezwał żadnych służb porządkowych (ostatecznie „Koneser” to też sklepy i knajpy), otóż Kooniu propaguje ostatnio ideę „Bejbi crak”. Nie, to nie narkotyki dla noworodków, to idea strzelania po cichu. Jak twierdzi „Pierdyknąć z całej siły, to każdy głupi potrafi, ale zrobić to technicznie… to sztuka”. W rezultacie, zamiast ogłuszających strzałów, słychać było co najwyżej głośniejsze pyknięcia.
Co ćwiczyliśmy? Dystans, użycie lewej ręki, regulacje zasięgu. Szczególnie użycie lewej ręki ciekawe, choć na moim „Dzwoneczku” (takie nadałem imię mojemu lekkiemu biczowi) ta technika jest trudna do niemożliwości. Ale próbować trzeba. Naprawdę, jeśli będziecie mieli okazję – spróbujcie. To naprawdę fajna rzecz, nie kłóci się z Tai Chi w żaden sposób. Jestem pewien, że odnajdziecie w tym przyjemność, jako i ja odnalazłem.
Kooniu i Krysia udali się w dalszą podróż, a my ze Żwirkiem siedzieliśmy jeszcze długo przy… lodach i snuliśmy opowieści… z „Mchu i paproci” :))) (no nie mogłem sobie darować!). Na koniec znaleźliśmy nawet kilka chwil, by poprzepychać się na Ząbkowskiej.
1
Jeśli podoba Ci się moja twórczość i chciałbyś mnie wspomóc w realizowaniu pasji ćwiczenia i propagowania Tai Chi możesz mieć w tym niewielki udział.
Postaw mi kawę (kliknij obok).
Dziękuję.
Oby więcej takich sobót, więcej.
Przepychaliście się na Ząbkowskiej w różowych bransoletkach i nikt nie podszedł zaprowadzić porządek???
No co Ty. Wywaliliśmy je dyskretnie zaraz po wyjściu z Konesera. Wolałem nie ryzykować.
BTW, w pierwszej myślałem, że ten wpis, to apel do uczciwego znalazcy aluminiowych eastonów, których zapomniałeś zabrać z parkingu pod Biedronką ;]
Ech…no było to spotkanie po latach…na szczęście nie bylo zegara z kukułką 😉
Ale w Takim Towarzystwie to czas za szybko mija ☹️
Mam nadzieję, że na następne nie będziemy czekali następnych 15 lat.
No mi też wyszlo 15 lat 🤔
Panowie nie trzeba tyle czasu czekać -spotykamy się w maju , to juz za momencik, urlop zaplanowany, bilety kupione bicze spakowane 🙂
I tego się 3mam
Będzie się działo 😉