Smoki!!! Smoczy wojownicy! W Azji smoki spełniają trochę inną funkcję niż w Europie. Nie konsumują dziewic, nie palą wiosek, nie pilnują skarbów. Smoki były ważne. Smoczy tron oznaczał tron cesarza Chin. Smoki lubiły nurkować w wodzie i w ogóle. W Chinach uważano, że smoki sprowadzają opady, dlatego modlono się do nich o deszcz. Ja nawet nie chcę wiedzieć, jak to robią – ja deszczówki staram się nie pić i nikomu nie radzę. W Japonii często odprawiano ceremonie w obrządku buddyjskim, już w 1211 r. odbyło się na dworze cesarskim Goryūsai (Święto Pięciu Smoków), w czasie którego modlono się o deszcz. Z czasem smoki zaczęto tam utożsamiać z rodzimymi wężami, które były bóstwami wody. Różnice są subtelne. Tatsuhebi (smok-wąż), w przeciwieństwie do samobieżnego chińskiego smoka, może latać jedynie na chmurze.
Są też reprezentowane w Tai Chi. Choć nie ma ich dużo. Trochę tego jest w formach z mieczem (szczególnie Yang). W stylu Hao, raptem „Błękitny smok wynurzający się z wody”. I znów… skąd ja mam wiedzieć, jak chiński smok wynurzał się z wody? Może jak delfin wyskakiwał z piskiem nad fale? A może wynurzał się powoli, statecznie jak Sabrina z basenu w teledysku „Boys, boys, boys”. Archetyp smoka zaszyty w moim umyśle jest totalnie inny, niż ten chiński. Ale dobra, bo to nie o tym miało być. Nie będę rozkminiał sekwencji w Tai Chi, szczególnie, że jak już napisałem, tych smoków w formach jest niewiele.

Ale jeszcze dykteryjka, którą opowiadał kiedyś Andrzej Kalisz. Chińska wycieczka zwiedzała Kraków. U podnóża zamku, przed jaskinią, stoi to chude coś, co nakarmione SMS-em zionie ogniem. I przewodnik opowiada, że dziewice, i że się kończyły, i król się okropnie martwił. I że szewczyk, owieczka smołą wypchana, i że smok wełny nie trawił. Potem woda z Wisły go dobiła. A jak inaczej, każdego by wykończyła. A jeden z turystów pokiwał głową i rzekł: „No i jak u Was może być dobrze, jeśli wy sami sobie smoki wybiliście”. No, trochę w tym prawdy jest.
Ale do brzegu. O czym to miało być? Ach… jednak będzie o smoku i Tai Chi. O tym drugim tylko trochę.
Zacznę wspomnieniowo. Będąc w Pekinie, nie omieszkałem pokazać się na treningu mistrza Hong Zi Tiena w parku Yuetan. To była moja pierwsza, samodzielna taka długa wyprawa po Pekinie z przesiadką w metrze. Udało mi się nawet dogadać z lokalsami co do dalszej marszruty. Normalnie – KO mistrz. O tych treningach pisałem już, więc nie będę się powtarzał. Drugiego dnia przyjechałem z Danusią. Trening był oczywiście świetny, to tylko ja klasycznie nie wszystko zrozumiałem. To o czym chciałem napisać, działo się jednak, w parkowej alejce sto metrów dalej. Była tam grupa pań w wieku emerytalnym. Każda z nich w dłoni dzierżyła cienki, elastyczny patyk (podobny do masztu usztywniającego współczesne namioty), na jego końcu powiewała długa wstęga. Panie z zapałem machały tymi przyrządami, niczym pielęgniarki na pierwszomajowych pochodach. To, że machały, to mało powiedziane. One z nimi niemalże biegały. Ganiały się, uciekały, kręciły młyńce czerpiąc z tego zamieszania bardzo dużo satyfakcji. Świadczył o tym gwar i śmiechy dobywające się z tej grupy.

Kiedy skończyłem trening u mistrza chwilę z Danusią przyglądaliśmy się rozbawionej grupie. Panie pokrzykiwały, śmiały się i czasami, odpoczywając, popijały herbatę z termosów. Miałem też okazję przyjrzeć się bliżej tym szmatkom na końcu patyków. Zwężająca się ku „ogonowi” szarfa, miała kształt rękawa z usztywnionym „pyskiem”. Miało toto też niewielkie łapy i BYŁO SMOKIEM!!! Namalowane na tym rękawie, ale na wietrze poruszały się jak prawdziwe. Smoki kierowane przez swoje „treserki”, wesoło ganiały się rysując w powietrzu bardzo skomplikowane arabeski. To walczyły, kręcąc wokół siebie obłąkańcze młyńce, to, jak rozbawiony szczeniak, uciekały by za chwilę zmienić kierunek goniąc swojego partnera.
Z daleka wyglądało to na proste, ale to tylko ułuda. Utrzymanie smoka cały czas w ruchu, te wszystkie esy-floresy i niedopuszczenie do tego, żeby smok „oklapł” okupione było niezłym wysiłkiem. I właśnie wtedy na myśl przyszło mi Tai Chi. Ten taniec ze smokiem, niczym forma, musi trwać, musi być kierowany z brzucha, prowadzony całym ciałem. Trajektoria ruchu musiała być pełna zaokrągleń. Żadnych ostrych kątów, bo struktura smoka się załamie i będzie brzydko.

Czasami ten ruch przypominał mi walki modeli latających na uwięzi. Tak, był kiedyś taki sport, obecnie zupełnie martwy. Dwóch zawodników stawało w środku kręgu, na długiej lince mieli modele napędzane silniczkiem spalinowym, do ich ogonów doczepione były długie wstążki. Wygrywał ten, który obciął przeciwnikowi więcej wstążki przy pomocy własnego śmigła. Walki były pasjonujące. Pamiętam, że na warszawskiej Kępie Potockiej były wyznaczone specjalne kręgi dla modelarzy. Jakiś czas temu gadałem z gościem, który brał udział w tych walkach. Opowiadał mi, że modelem kierowało się pępkiem (sic), że jak ktoś to robił rękoma, to nic z tego nie wychodziło.
Dlaczego o tym piszę? Bo te chińskie szmaciane smoki, mimo złudnego podobieństwa do Tai Chi, to nie jest to samo. I nie należy szukać tu podobieństwa. Tai Chi, to Tai Chi, a jego „uniwersalność” polega na tym, że te zasady da się zastosować w wielu innych działalnościach. Po prostu, żeby coś robić porządnie (jakieś aktywności fizyczne), trzeba to robić całym ciałem, całym sobą i z intencją… inaczej oberżną Ci wszystkie wstążki u ogona.

A smoki? Ja bym się cieszył, gdyby w Polsce znaleźli się ludzie, którzy wyjdą na ulicę i będą z tymi smokami latać. Będą się ganiać, śmiać i bawić na całego, a w przerwach pić herbatę i obgadywać panią Słowikową spod czwórki. Mimo, że będą mieli już dorosłe dzieci i wnuki. Smoki są do tego świetne. Są dużo prostsze od Tai Chi Chuan i bardziej widowiskowe. Cóż, na razie w moim parku ćwiczę ja i grupa starszych pań spod znaku STTC. Takie to chyba smutne trochę. Mam jednak nadzieję, że to się zmieni — przecież jeszcze dwadzieścia lat temu, kiedy ćwiczyłem Tai Chi w wolskim parku — zaczepiali mnie lokalni menele. Dziś nikt do mnie nie podchodzi (choć może to sprawa tego żelastwa, które trzymam w ręku?).
Miało nie być o Tai Chi… ale znacie mnie, ja to bym chory był, jakbym o Tai Chi nie mówił. Dziś byłem w Wiosce Żywej Archeologii. Miałem okazję obserwować jak chłopaki ganiali z nożami, pałkami i inszą bronią. I ja się skusiłem, żeby z Tymkiem pookładać się miękkimi pałkami. Ciężko było, co chwila brzęczało mi w uszach po uderzeniu pałką w ciężką maskę szermierczą. Na plus zapisuję sobie tyle, że cały czas udawało mi się napierać i że w końcu kilka moich trafień weszło. Ale nie o tym… Kondycyjnie, to ja bym umarł, jakbym miał tyle skakać co oni. Większość czasu ćwiczyłem miecz. Na początku styl Hao, a potem odtwarzam sobie formę stylu Yang. Kiedyś ją ćwiczyłem, ale nie pamiętam kolejności ruchów. Teraz powoli uczę się jej z kursu video mistrza Yang Jwing Minga.
Zauważyłem wspólne elementy pomiędzy mieczem (a właściwie tym chwostem zawieszonym u rękojeści), a tą smoczą szarfą. Otóż, wykonując pewne techniki TRZEBA wykonać je z odpowiednią dynamiką tak, żeby ten kolorowy fifelek poruszył się w odpowiedni sposób. Żeby się naprężył i wykonął pętlę, obrót, cokolwiek. Okazuje się, że nie wystarczy zrobić tego szybko! Trzeba to zrobić dynamicznie. To różnica.
Coś w tym jest. Nawet ta chusta przy szabli (jedna, czasami dwie) ma podobne znaczenie. Kiedy ćwiczę formę z szablą, za każdym razie w tym samym momencie chusta zawija mi się wokół nadgarstka. To znak, że coś robię źlę… będę musiał to nagrać i przeanalizować.
Ale tak przy okazji, jak się przygotowywałem do tego wpisu, dowiedziałem się jak klasyfikować azjatyckie smoki! Otóż można je odróżnić po pazurach: Chińskie mają po pięć palców na każdej stopie, koreańskie i indonezyjskie mają po cztery, a japońskie po trzy. Skonsultowałem to z Andrzejem Kaliszem… powiedział, że faktycznie coś takiego jest napisane, ale w większości obrazów (bez wątpienia chińskich) smoki mają cztery palce. I znów internetowa wiedza, która okazała się fejkiem… Choć może to jest tak jak z postaciami z kreskówki, które mają po cztery palce, bo tak łatwiej jest animować dłoń? Wsio rawno… unifikacja współczesnego świata mnie przeraża.



