Skierniewickie Naadam

Naadam – tradycyjne święto Mongołów, odbywa się co roku na początku lipca. Święto państwowe Mongolii wpisane na listę niematerialnego dziedzictwa UNESCO. Nazwa zabawy pochodzi od mongolskiego słowa naadach, co oznacza „grać, dobrze się bawić”. Historia rozgrywek sięga czasów imperium Hunów.

A dlaczego Skierniewickie? A dlatego, że w tym roku odbyło się właśnie w Skierniewicach. Co prawda nie wiem, dlaczego odbyło się pod koniec maja. Pewnie zastosowano jakieś superskomplikowane przeliczenia astronomiczne i wyszło im, że koniec maja to lepszy czas.

scena

Mnie o imprezie poinformowali Adaś i Aśka, oni sami dowiedzieli się od znajomej Joginki. Podobno dziewczyna potrafi ustawić człowieka w takiej pozycji, że bez pomocy osób trzecich nijak nie potrafi on wrócić do pionu zarówno fizycznego, jak i emocjonalnego.

Tak więc w sobotni poranek, po trzech godzinach snu (w piątkową noc uczestniczyłem w pewnej czterdziestce i jak na czterdziestkę przystało były cztery gatunki bimbru) pojawiłem się na Wschodniej. Oczywiście to nie tak, że balowałem do późna, wszystkiemu winien jest mój słabnący wzrok. Zamiast o godzinie 8,00 budzik mi zadzwonił o 6.00, a ja tego nie zauważyłem.

naadam

Zaopatrzony więc w łuk, buty, zestaw do parzenia herbaty i (na szczęście) drugą kurtkę przesiedziałem ponad dwie godziny w Macu, sącząc amerykańską lurę. Na szczęście pociąg był wygodny. Szkoda, że nie dane mi było spędzić podróży w miłym towarzystwie. Moje chuojiaowe rodzeństwo, czyli Adaś i Aśka, dali się zwieść mirażowi dziewiątego peronu (Adaś dostał ponoć SMS, że przechadzają się tam nagie hostessy i rozdają wietnamskie słodycze) i musieli jechać następnym pociągiem. Jak wieść gminna niesie, oni oboje są na czarnej liście polskich kolei, które co rusz dostarczają im przeróżnych przygód.

Adaś niekompletny, poszukujący pociągu

Tak więc na miejsce dotarłem sam, sam też odnalazłem drogę do Muzeum Historycznego. Oczywiście, jak przystało na prawdziwnego faceta, ani razu nie spytałem się o drogę! Skorzystałem za to z najnowocześniejszej amerykańskie technologi, z GPS-u. Na miejscu zastałem duży, wyraźnie pofabryczny budynek muzeum, a w środku nieomal żadnej informacji. Oczywiście, że nadal nikogo się nie spytałem, brzydzę się bowiem taką formą zdobywania informacji.

muzeum historyczne – wizja artystyczna

Obejrzałem więc sobie stałą ekspozyję, na której szczególnie zainteresowała mnie pałka okopowa z pierwszej wojny światowej wykonana ze sprężyny wymontowanej z łóżka i ołowiu z karabinowych pocisków. I nawet już przez chwilę miałem zamiar zrezygnować z poszukiwań mongolskich namiotów, ale przed muzealnym budynkiem zagadnął mnie miejscowy ochroniarz. Widocznie dzierżąc w ręku prawie dwumetrowej wysokości łuk, wyglądałem jak człowiek potrzebujący wizyty w mongolskiej jurcie.

mongolska jurta

– Pogoda wszystko popsuła — rzekł ochroniarz, chroniąc więzienną modą papierosa dłonią — ale niech pan idzie tam na tyły — wskazał mi drogę dyskretnym ruchem głowy — jakby co, namioty jeszcze stoją.

Faktycznie znów zaczęło padać… Zimny, nieprzyjemny deszcz. Ale namioty stały jak byk (ups, sorki, jak jak jakiś nie przymierzając), a po przejściu kilkunastu kroków zacząłem nawet słyszeć dźwięki mongolskiej muzyki.

Naadam i hazard

Obozowisko to było czworobokiem namiotów zamkniętych z jednej strony wielką, profesjonalną sceną, przed którą powiewały flagi: polska i mongolska. Były też ustawione nieco na uboczu jurty, ale wejście tam było tylko z zaproszeniami.

Zainteresował mnie pierwszy duży namiot z brzegu, trochę z powodu narastającego deszczu, a trochę dla odbywających się tam gier. Gra polegała na strzelaniu do niewielkich białych kostek kształtem przypominających mi kręgi szyjne z indyczej szyjki (w każdym razie takie obgryzam pracowicie z mięska, kiedy Danusia robi zupę). Strzelanie odbywało się z dystansu około ok. pięciu metrów.

gracze w przerwach biesiadowali, w tle specjalny stolik, a na nim rozsypane kości

gra w kości

Z internetów dowiedziałem się, że gra nazywa się Szagaj (Шагай) i że to, co wziąłem za ptasie resztki, w rzeczywistości było kością skokową owcy (choć prawdopodobnie obecnie z plastiku). Grający siedzieli na niewielkim zydelku, tak małym, że zmuszał do przyjęcia pozycji klęczącej (muszę sobie taki sprawić). Strzelanie odbywało się kościaną (z wyglądu) kostką o wymiarach ok. cztery na cztery centymetry. I teraz najlepsze, bo do gry czasami używano specjalnie skonstruowanej niewielkiej kuszy! Innym razem grający kładli kostkę na zdobionej drewnianej podstawce (trochę przypominające tą, której używa się w scrabble) i pstrykali niczym ja za dzieciaka kapsle. Podstawki nie były czymś powszednim, były przechowywane w skórzanych etui, które mężczyźni z dumą nosili przywiązane do pasa.

zawodnicy, pan po prawej na szarfie ma napis „mastier”

Fajna zabawa. Każde trafienie kwitowane było okrzykami kibiców. Gra z ładnymi akcesoriami, trochę techniczna. Podobno kiedyś miała też znaczenie magiczne. Kości (mam wrażenie, że nazwa Szagaj oznacza kości — a sama gra może nazywać się inaczej) mogą upaść na cztery różne sposoby i symbolizują kolejno konia, kozę, owcę i wielbłąda. Z konfiguracji strąconych kości wyciągano wnioski co do tego, czy naciągnąć jeńców na pal, czy tylko ściąć mieczem. Ale bez żartu, np. trzy konie i jeden wielbłąd oznacza powrót syna lub przybycie gościa, natomiast dwa wielbłądy i dwie kozy — nieszczęście (pewnie powrót zza grobu teściowej).

najstarszy wzór kości na świecie

Wiem co jem… mongolskie sadełko…

W większości namiotów stały stoły zastawione przekąskami. Początkowo tylko im się przyglądałem, bo to sami wiecie, jak to jest. Na takich festynach owszem, można było ciekawie zjeść, ale zazwyczaj za kasę i to niemałą. Tu o dziwo okazało się, że można się było częstować. Do wyboru była zimna baranina. Tak, wiem, że jest tłusta i łykowata, ale była wyśmienita. Obok leżały dziwne kostki i coś, co przypominało twaróg. Zresztą te kostki początkowo wziąłem za sernik, bo, uwaga, były z rodzynkami. I co się okazało. To, co brałem za twaróg, było świeżutkim, naturalnym masełkiem, a te kostki…

No, to wymaga dłuższej opowieści. To było klarowane masło ubijane z rodzynkami i PIWEM!!! Zajadaliśmy się tym z Adasiem (zdążyli doszlusować), mieszając te kostki z gotowanym na słodko ryżem z rodzynkami. Pani proponowała nam do masła chleb, ale było ono tak smaczne, że nie chcieliśmy niczym tej chwili psuć. Oprócz tego były też jakieś kulki przypominające twardy ptysiowy groszek oraz twaróg przypominający niewielkie bezy. Twaróg był tak smaczny, że… no nie wiem.

sadełko

ryż i masło… nic nie trzasło, ale było mniam

Mieliśmy także możliwość spróbować mongolskiego fast foodu. Ciekawe smażone pierożki z mięsem. Ciekawe, choć tego ubitego masła nic nie przebije.

i jeszcze jedna scenka rodzajowa

Jeśli jeszcze kiedyś przyjdzie mi wziąć udział w takiej imprezie, przywiozę jakieś swoje jedzenie, by móc się z gospodarzami wymienić.

Konkurs łuczniczy

W zasadzie cały przebieg imprezy był dla nas zaskoczeniem. Jedyne, na co się nastawialiśmy, to właśnie ów konkurs łuczniczy. To dlatego maszerowałem ponad dwa kilometry w deszczu, taszcząc mój długi łuk. Niestety mam trochę żalu do organizatorów, bowiem nie było żadnego komunikatu mówiącego, że tam z tyłu za namiotami odbywa się jakiś konkurs. W rezultacie, kiedy już na niego trafiliśmy, był tak zaawansowany, że nie dało się do niego dołączyć. No trochę szkoda.

Konkurs sam w sobie nie był specjalnie tradycyjny, wszyscy uczestnicy mieli swoje łuki i należeli do narodu żurkiem i golonką od dziecka karmionych. Widziałem tylko, że strzelało się parami, w pozycjach stojących i klęczących. Tej ostatniej będę musiał spróbować, choć zawsze myślałem, że mój łuk do klęczenia jest za długi.

łuki

strzelanie z klęczenia

Powiedziano nam, że później będzie możliwość strzelania pozakonkursowego. Ale nadciągające ciemne chmury wypędziły nas do domu…

Mongolskie zapasy

Trochę niechronologicznie piszę, ale naprawdę było tak ciekawie, że trudno to jakoś poukładać. Otóż, zanim jeszcze AA dotarli na miejsce, odbyła się pierwsza runda mongolskich zapasów. Kiedyś już o nich pisałem, ale tym razem miałem farta obejrzeć to widowisko na żywo.

Najpierw pomimo chłodu i padającego deszczu na plac wyszła grupa mężczyzn ubrana w mocno wycięte slipki i niewielkie bluzy ściągnięte długim sznurem oplatającym brzuch. Wszyscy obowiązkowo w nakryciach głowy, niektórzy w wysokich mongolskich czapkach, ale pojawiały się też spore kowbojskie stetsony uzupełnione ciemnymi przeciwsłonecznymi okularami. Kosmicznie to wyglądało.

Ale najbardziej kosmicznie wyglądały ich zapaśnicze buty. Gruba, porządna, bogato zdobiona skóra, wywinięte ku górze czuby i cholewy niemal do kolan. Wyglądały na drogie i szyte na zamówienie, nie było dwóch identycznych par. W takich butach występowała większość zapaśników.

Teraz nastąpiło coś, czego nie rozumiałem, otóż z grupy zapaśników wybrano ośmiu, którzy po odtańczeniu tańca orła Garudy rozpoczęli walki. Walki raczej krótkie, do pierwszego powalenia przeciwnika na ziemie. Choć słowo powalenia to trochę dużo, bo wystarczyło, żeby jeden z zawodników dotknął podłoża jakąkolwiek inną częścią ciała niż stopa.

w przerwie pomiędzy walkami papierosek i rozmowy o niczym

Nie było kategorii wiekowych, wagowych ani żadnych. Dobór przeciwników wydawał się zupełnie przypadkowy (choć może się tu mylę). Do finału pierwszej rundy dotarł pewien sześćdziesięciopięciolatek (sic!) z sylwetką nie do końca odpowiadającą współczesnym wzorcom. Za przeciwnika miał młodszego od siebie o czterdzieści lat chłopaka. Wydawać by się mogło, że młodość szybko załatwi problem, ale walka trwała aż siedem minut. Nawet organizatorzy rozpoczęli już drugą turę (na którą wybiegli inni zawodnicy), a ci nadal ciągali się po polu (i pili kakao — żarcik). W pewnej chwili zbliżyli się niebezpiecznie do stojących flag, ale zostały one szybciutko przeniesione w inne miejsce. W innym momencie para zapaśników stanęła zbyt blisko namiotów, ale sędziowie zareagowali bardzo szybko. Zawodników zaprowadzono na środek pola, gdzie sędzia pieczołowicie odtworzył układ uchwytów, pouczył walczących (pewnie, żeby się pospieszyli) i pozwolił im kontynuować. Ostatecznie wygrał młodszy.

zapasy

dotknął dłonią i już po zawodach…

Ciekawy był też rytuał kończący walkę. Przegrany rozwiązywał sznurek łączący poły kurtki. Ściskał się ze zwycięzcą — zawodnicy obejmowali się szerokim łukiem, kładąc głowy nieomal na plecach przeciwnika (tak, jest to możliwe), i z powiewającą na znak przegranej kurtką schodził z pola. W tym czasie zwycięzca tańczył orli taniec i szukał sobie nowego konkurenta.

Doprawdy fajna zabawa i na dokładkę widać było, że zawodnicy traktują ją bardzo poważnie. To musi być bardzo popularny sport. Bo jak by inaczej. Przecież mongolska diaspora w Polsce chyba nie jest specjalnie liczna, a zawodników zebrało się sporo, na dokładkę większość z nich miała te wspaniałe (i zapewne nietanie) buty.

dobrze, że miałem herbatę i wrzątek, to się rozgrzewaliśmy

Park, czołg i Wokulski, czyli powrót do domu

Pewnie zostalibyśmy dłużej, ale nadciągające czarne chmury nie niosły dobrej wróżby. A co najgorsze, wróżba ta miała się później spełnić. Obejrzeliśmy jeszcze paradę uczestników, która trzykrotnie okrążyła plac, powiewając flagami Polski i Mongolii oraz bliżej niezidentyfikowanym kolorowym sztandarem. Zrobiło się nieco więcej ludzi, gdyż dołączyli ci, którzy do tej pory siedzieli na jakimś odczycie w budynku muzeum. Załapaliśmy się jeszcze na taniec. To mi się podobało. Tańczyli wszyscy gospodarze, studenci mongolistyki i przygodni gości. Dość prosty układ składający się głównie z wymachów. Ale patrząc na twarze tańczących, widziałem, że bawią się doskonale. I fajnie.

było ładnie i wesoło… szkoda, że pogoda nie dopisała

zabawa w deszczu

Powrót odbywał się znaną nam już trasą, więc poszło w miarę szybko. Po drodze tylko Adaś popsioczył na upadek obyczajów, mijając solarium umiejscowione obok kościoła, Aśka dołożyła swoją opinię, widząc, że miejscowy ciuchland zamknięto kilkanaście minut wcześniej.

Trasę znaliśmy już tak dobrze, że zaryzykowaliśmy skrócenie drogi przez duży, stary park umiejscowiony w centrum. Naprawdę bardzo ładne miejsce. Dużo zieleni, wypielęgnowane trawniki, stare drzewa dające cień i ochronę przed deszczem (ta ostatnia się przydała), znalazła się też woda, czyli naprawdę było bardzo jengszujowo (qrde, jak to odmienić?!).

Z internetów wynika, że początki parku sięgają XIV wieku! Czyli starszy jest od jakiegokolwiek miejsca, gdzie przyszło mi ćwiczyć. Serio, gdyby nie zmęczenie i deszcze, to chociaż te kilka ruchów dobrze byłoby zrobić. Któż wie, może będzie jeszcze szansa. Z dobrze poinformowanych źródeł wiem, że w Skierniewicach czasami ktoś ćwiczy i to styl Hao właśnie! Park Miejski to jedyny legalny park w granicach miejskich, a mimo wszystko był spokój i cisza, choć deszcz na pewno miał na to znaczący wpływ.

ładnie, płasko – foto z internetu
i woda cicho szemrze

Stary poradziecki czołg zwiastował nam koniec wycieczki. Dobrze, że jeszcze tu stoi – jak wieść niesie, ruska armia potrzebuje kilku godziny na pokonanie takiego monstrum.

Wokulski na peronie

Jeszcze tylko tytułowa wizyta u Wokulskiego. Bo jeśli ktoś oglądał film „Lalka”, to na pewno pamięta, jak Staś Wokulski puścił wolno Iziunię Łęcką słynnymi słowy „Farewell, miss Iza, farewell” i w myślach dodał „Wy**** **** *****”. Otóż ta scena odbywała się właśnie na dworcu w Skierniewicach. I szczerze, to jeśli przymknąć oczy i wyobrazić sobie stojący na torze, buchający parą parowóz, można się przenieść w czasie. Na dokładkę na peronie pierwszym stoi posąg naturalnej wielkości przedstawiający Wokulskiego wpatrzonego w okna przejeżdżających pociągów. Widocznie czeka na sposobność, by wyśmiać Izabelę jeszcze raz, wypominając jej to, co historia zrobiła z jej klasą społeczną (z jego trochę też… ale ciiiii).

poczymej mi łuk, Stasiu, ja skoczę na stronę…

Droga powrotna przebiegła oczywiście pod wpływem „klątwy Aśki”, czyli jeśli ona jeździ pociągiem nic nie może iść dobrze. I tak pociąg ominął Dworzec Zachodni… Adaś i Aśka wysiedli, pociąg wrócił na normalne tory. Jak miałem wysiąść na Wschodniej, tak wysiadłem.

To były intensywne dni… Dużo się działo, mało się spało… Po powrocie do domu z krótkimi przerwami przekimałem czternaście godzin. Ach, jak brakowało mi takiego życia.

4 komentarze do “Skierniewickie Naadam”

  1. KO zakupił ukradkiem mongolską kość, którą rzuca na oczach pokonanego przeciwnika, aby zadecydować o jego ostatecznym losie… ?

    Odpowiedz

A co Ty myślisz na ten temat? Dodaj komentarz