Pokojowe Tai Chi – Praga

Z serii Tai Chi dookoła świata. Czyli w końcu znaleźliśmy z Danusią czas na urlop. W ramach wypoczynku stwierdziliśmy, że zwiedzimy trochę świata – tego bliższego, póki co. I tak przypomniałem sobie taką imprezę, która niegdyś wywoływała u mnie spore emocje. Mam na myśli „Wyścig Pokoju”. Tak, wiem, on nadal istnieje, ale to już jakby nie to.

A pamiętam, jak wybrałem się z ojcem na Stadion Dziesięciolecia (tam jeszcze bazaru nie było) na finisz jednego z etapów. Kilkadziesiąt tysięcy kibiców… szliśmy na stadion, a wokół masa milicajów stała. Psy, suki, konie, cała menażeria. Wszyscy czekali na wygraną Polaka, ale w tamtym roku ruskie byli silni (dużo Qi w zastrzykach czy co?). Pierwsze trzy miejsca zajęli Rosjanie. Cały stadion rozpoczął festiwal gwizdu… Słyszeliście kiedyś coś takiego? Ja tylko raz w życiu – właśnie wtedy. Telewizja udawała, że coś się zepsuło i przerwała transmisję. Wychodząc ze stadionu nie widzieliśmy już ani grama milicjanta. „Widzisz?” – spytał ojciec, „No nie” – odpowiedziałem, mimo że nie bardzo wiedziałem co mam widzieć. „Właśnie – ojciec powiódł wokół złym wzrokiem – nie ma ich. Boją się”. Ale dość kombatanckich wspomnień.

wyścig pokoju

to były piękne czasy

Ani ja, ani Danusia nie przepadamy za rowerami. Patrzę ja na te współczesne siodełka i zastanawiam się jak się potoczyły losy naszej cywilizacji, że ludzie sobie takie rzeczy, z własnej woli podobno, wkładają pomiędzy pośladki? Brrrr. Wybraliśmy się więc pociągiem.

Etap pierwszy to Praga, z krótkim międzypobytem we Wrocławiu. Miały być wieczorne pogaduchy ze znajomymi, ciekawy trening, ale Żwirek w ostatniej chwili odwołał wszystko z ważnych powodów geopolitycznych.

W Pradze mam zaplanowane trzy dni więc nie będę się skupiał na przeszukiwaniu tamtejszych parków i sekcji. Co prawda Tomasz Nowakowski podrzucił mi kilka nazw parków gdzie ćwiczą, ale nie mam czasu ich szukać, szczególnie, że nawet jakbym znalazł park, to jeszcze musiałbym mieć dużego farta, żeby znaleźć ludzi. To nie Chiny, a i ten wyjazd jest nastawiony na włuczenie się po nieznanych mi miejscach.

z Mostu Karola na zabytki widok

Nie będę opisywał zwiedzania Pragi, może za wyjątkiem jednego. Metro. Starsze niż warszawskie, tchnące latami siedemdziesiątymi, choć czasami… ale o tym zaraz. W każdym razie – tanie, szybkie (Praga jakby mniejsza od Wawy) i nie ma tych durnych bramek na wejściu. W regulaminie jest wyraźnie napisane, że wejście jest na zasadach honorowych, czyli nie ma bramek. Po prostu – wchodzisz kasując bilet. I to mi się podoba, bo po co ja muszę wyjmować w tym tłoku bilet, jeśli mam kwartalny?

czeska praga

metro – stacje może nie wyjściowe mają, ale…

Dobra, tyle o komunikacji, no lubię obserwować komunikację w innych miastach.

Czy da się ćwiczyć w Pradze? Pewnie, wszędzie się da. Na Starym Mieście, czyli na obydwu „Stranach”, ciężko jest znaleźć kawałek parku, bo kiedy to budowali nikt nie myślał o fizkulturze, ale z Hradczan widziałem kilka tarasów na dachach i placyków, które byłyby wymarzoną miejscówką do praktyki. Gdyby nie te masy ludzkie przelewające się wokół…

ile za ten taras pod murami Hradczan?

Mnie nie stać na nocleg w ścisłym historyczym centrum. Dobrze, że metro ma aż trzy linie i można mieszkać na obrzeżach, a i tak na zwiedzanie (do mostu Karola) mam 30 minut. Specjalnie wybierałem takie miejsce, żeby było blisko stacji metra i blisko zielonego. W okolicy mam coś, co sie nazywa Parkiem Centralnym. Ciekawie rozwiązany, położony pośród niewielkich wzgórz, ze stawami rybnymi i masą ścieżek. Ładnie przycięta trawa, choć zachowane są też „chaszcze” okalające stare drzewka owocowe. I tu ciekawostka… te drzewa uginają się od owoców. Jabłka, gruszki… u nas już dawno wyzbierane do sucha przez emerytów. Czyżby czescy seniorzy nie mieli takiego parcia na darmowe owoce jak nasi?

nawet smaczne

park na wygwizdowie

Świetne miejsce do biegania, co zresztą wykorzystują czeskie, szczupłe laski… jest ich tu trochę. Podbieganie i zbieganie podnoszą poprzeczkę – apki dla biegaczy to lubią. Ale szybko się okazało, że to co dobre dla uprawiania joggingu, nie jest najlepsze dla mnie. Ćwiczenia podstawowe nie wymagają dużo miejsca, ale już formy… ciągle było albo pod górkę, albo inaczej po skosie. Nie narzekam… to jakieś urozmaicenie. Jeśli ktoś tu ćwiczy Tai Chi, to na pewno ma wyczajoną jakąś miejscówkę. Może taką bez komarów?

schody do królestwa komarów

Może ćwiczą pod tą dużą rurą biegnącą nad parkiem? To tuba prowadząca pociągi metra, bo tak praskie metro biegnie czasami na powierzchni. Nic dziwnego, jak pisałem, tu wszędzie górki i dołki jak na cmentarzu w budowie. Spróbował by tak jeden Szwejk z drugim takie w Wawie zbudować. Niemniej jednak ta rura nad parkiem wygląda futurystycznie.

rurka nad wodą

Jutro też idę ćwiczyć… a przy okazji pójdę na Makchu Pichu… oczywiście w czeskim wydaniu :).

Dlaczego piszę o czymś tak mało istotnym jak niezobowiązujący trening na wakacjach? Po pierwsze – bo mam ochotę postukać w klawisze (i tak nie rozumiem czeskiej telewizji), a po drugie – to zawsze jakieś ćwiczenie w innym miejscu. Zauważyłem, że łatwiej się ćwiczy w miejscach znanych nam i oswojonych. Dlatego wracamy na salę czy pod znajome nam drzewo i do ludzi, których znamy równie dobrze. Ale czasem warto jest postawić sobie nowe wyzwanie. Ćwiczenie w nowym miejscu zawsze łączy się z niewielkim stresem. W każdym razie ja taki odczuwam. I lubię potem to uczucie, kiedy po 20 minutuach treningu przestaje mi to przeszkadzać.

w drodze na poranny trening

poranny trening

Ja myślę, że to ważna umiejętność. Nawet nie tylko z punktu widzenia ćwiczenia sztuki walki. Ja sobie wyobrażam, że taka nauka działa też poza treningiem. Bo cóż, wyobraźcie sobie, że idziemy do jakiegoś urzędu, w którym czujemy się nieswojo (a jak inaczej czuć się w urzędach?), ale my mamy umiejętność oswajania przestrzeni. I jest nam łatwiej. Zamiast od razu podpalić budynek, nawiązujemy próbę komunikacji z bytującą tam rasą kosmitów. Naciągane? Może jednak nie?

Drugim celem wyjazdu była Sapa, czyli Mały Sajgon. Centrum wietnamskie na obrzeżach miasta. Łatwo tam trafić – metrem do stacji Smichocośtam (15 minut), a potem autobusem 197 (30 minut) – już jesteśmy. I co? W internetach ludzie pieją nad tym miejscem, bo atmosfera, ceny i takie tam. A ja wam uczciwie powiem. Jak ktoś zna Bakalao, to takie cuś na nim wrażenia nie zrobi. Owszem – sklepów z żarciem dużo więcej, większe i lepiej zaopatrzone niż nasze. I knajp więcej… niektóre wyglądają na fajne. Oprócz tego, bliżej temu miejscu do Marywilskiej z kiepskim i tandentnym towarem, z totalnym brakiem atmosfery (poza nielicznymi miejscami), niż do pełnej życia Bakalarskiej. Tak więc, jeśli ktoś ma potrzebę na azjatyckie delikatesy to tak, może jak ktoś ma ochotę na hurt, to też.

Nie znajdziecie jednak takich rzeczy jak bułgarski barek, ciocia z wózeczkiem, azjatyckie szachy, ciemnoskórzy naganiacze, a nawet zaczepiający handlarze z nielegalnym towarem i ich konfidencjalny szept, a przede wszystkim atmosfery.

chyba najbardziej klimatyczne miejsce

Ciekawe czy mały Sajgon ma swojego Jiuzhizy? Nie ma? To z czym do ludzi… Oki, może jakbym spędził tam więcej czasu, niż te kilka godzin, to jakoś bym to oswoił. Ale w tym wypadku – większy oznacza poprostu duży parking pośrodku placu.

no dobra, ale to wtorek rano…

Z ciekawostek na terenie małego Sajgonu: znajduje się tu klub Kung fu – niepozorny. Postałem tam chwilę w Zhang Zhuangu, ale nikt nie wyczuł mojego Qi i nie wyszedł… czyżby ściema?

wietnamski bazar

na Bakalarskiej też jest salka…

Jedzenie jednak dobre, trzeba przyznać. Trzeba tylko pamiętać, żeby zabrać ze sobą gotówkę, bo inaczej wyjdzie się głodnym.

zdecydowaliśmy się na tradycyjne pho z kuricem
ten język nawet da się czytać… oczywiście mam na myśli wietnamski

Następny wpis z Berlina, no chyba że jutro, na szczycie góry, znajdę jakiegoś medytującego mistrza…


1

Organizuję wyjazd treningowy do Chin (Guangfu 2024).
Jeśli podoba Ci się moja działalność – możesz zostać moim mecenasem! Postaw mi kawę (kliknij obok).
Dziękuję.


6 komentarzy do “Pokojowe Tai Chi – Praga”

  1. Danusia weszła do wietnamskiego barku w chińskiej koszulce „nie może zabraknąć choćby jednej wysepki” i nic??! Teraz KO musi wejść do klubu mma z napisem „krtek ssie pandzie”. żeby wyrównać ;p

    Odpowiedz
  2. Co do owoców, to np na Polach też ich nikt prawie nie zbiera. Azjaci zawsze się dziwili, że ludzie nie korzystają z darmowych jabłek, gruszek, mirabelek. KO mieszka w dziwnej dzielnicy :]

    Odpowiedz
    • Mirabelek to nikt poza Adasiem nie uznaje za śliwki… A na Polu udało mi się załapać na dwie ostatnie gruszki – wyśmienite, a orzechy to regularnie widzę jak zbierają…

      Odpowiedz
    • Rzuciłem okiem na fioletowy szyld na zdjęciu i mimowolnie odczytałem go „Chetime” 🙂

      P.S.: Zimą 2005 roku wylądowaliśmy w Pradze z Bratem Ryszardem- wiał tak lodowaty wiatr, że mandarynki zamarzały w powietrzu. 😉

      Odpowiedz

A co Ty myślisz na ten temat? Dodaj komentarz

%d bloggers like this: