Wiem, że po czasie, ale musiałem sobie trochę rzeczy poukładać w głowie, a przede wszystkim ochłonąć. Na gorąco ten wpis nie miałby sensu.
Historycznie to było tak. Lata temu poznałem Rafała Szulkowskiego. Nie będę o nim pisał, bo czyniłem to już nie raz. Zapraszam do starszych tekstów. I tak ów Rafał, swojego czasu, dość często przyjeżdżał do Warszawy. To były czasy Krasnołęckiej i funkcjonującej tam warszawskiej sekcji YMAA. Jam jest człek leniwy i cieszyło mnie to, że to Rafał i jego zajęcia wędrują do mnie… a nie na odwrót. To się nazywa lenistwo okołopośladkowe czyli niechęć do ruszania dupy z własnego miasta. Ogólnie to nie jest tak, że ja nie lubię się przemieszczać, bo uwielbiam, ale na dłuższą metę jest to męczące.
warsztat z Rafałem
Z powodów różnych układ się urwał. Warszawski odział YMAA działa już na innych warunkach (obecnie jest to Ursus, czyli sporo poza moimi możliwościami transportowymi). Początkowo tuzy polskiego YMAA jeszcze się w Warszawie pojawiały, ale potem się urwało. Brakowało mi tego. Kiedy tylko była okazja, czas, chęci i kasa jeździłem skorzystać z nauk.

Niby już nie jestem w YMAA, ale kontakt z wieloma osobami utrzymuję i jeśli mam możliwość, to materiał ćwiczę. Raz nawet miałem ochotę podejść do egzaminu na czwarty stopień. Myślę sobie: zaprę się i nauczę, na pewno na tym nie stracę. Zacząłem od szlifowania sekwencji (III część w tempie średnim), pokazałem ją kiedyś Rafałowi, licząc na korektę. Ten spojrzał i pyta: „A właściwie, który styl mi teraz pokazałeś?”, czym skutecznie wybił mi z głowy jakiekolwiek myśli o dalszej certyfikacji. Dla takiego (stylowego) kundla jak ja, nie ma miejsca wśród rasowych praktyków. I dobrze, że mi to uświadomił.
I tak doszliśmy do meritum, czyli to ostatniej imprezy treningowej organizowanej przez Arkadiusza (Białystok). Tam spytałem Rafała, kiedy poprowadzi coś w Warszawie? A musicie wiedzieć, że ja to pytanie zadawałem przy każdym naszym spotkaniu. Rafał odpowiedział, że on jest chętny, zgłasza swoją gotowość i jak tylko będzie chęć i pojawi się zaproszenie, to on przyjedzie. Ja zawsze powtarzałem, że jeśli zaproszenia nie będą się pojawiać, to ja się w końcu sam za to zabiorę. Tym razem było inaczej. Nie wiem, czy to rozgwieżdżone niebo, czy płynne złoto podawane w niewielkim naczynku, a może reumatyczne dźwięki Arkadiuszowej gitary i tęskne dumki śpiewane przy ognisku? Coś mnie pchnęło i zadeklarowałem: „Ty mi powiedz, jakie muszę spełnić warunki, a ja zrobię te warsztaty”. Okazało się, że jestem w stanie spełnić wymagania (a jak bym wiedział o innych, to też dałbym radę) i jazda!!! Jazda!!!
otwieranie głowy

I tak, 25 września roku pamiętnego, na warszawskim Tarchominie ruszyły warsztaty z Rafałem. Bardzo dużo pomógł mi Jan Gliński i jego Fundacja Dantian. Janku, bardzo dziękuję Ci, że nie zważając na to, że to nie Twój styl i nie Twoje nauki, to tak się w to zaangażowałeś, zupełnie bezinteresownie na dokładkę.
Chciałbym, żeby to były pierwsze warsztaty z cyklu: „Trening dla ludzi o otwartej głowie” czyli dla wszystkich, którzy nie stawiają sobie żadnych dziwnych ograniczeń i po prostu chcą ćwiczyć. W planie są następne interdyscyplinarne spotkania. Różne praktyki, różne sztuki walki… Marzy mi się miejsce, gdzie nie tyle byśmy się uczyli jakiejś sztuki, ile po prostu studiowali jej praktykę. Na różnych płaszczyznach.
Organizacja była dla mnie dużym stresem. Robiłem to, co prawda, drugi raz, ale pierwszy to była totalna partyzantka. Tym razem zgłosiło się prawie 40 osób. No tłum. Więc sala, korespondencja z ludźmi, certyfikaty i wiele innych drobiazgów. Stres spotęgował się na krótko przed rozpoczęciem zajęć, gdyż w ostatniej chwili okazało się, że… mogą się nie odbyć. Nie chcę już w to wnikać, bo nie… mam nadzieję, że wszystko zostało wyjaśnione, a to, co niepozmywane, samo zmyje się.
Wracając do meritum. Punktualnie o 10:30, strzałem z bicza, rozpocząłem warsztaty. Jak było? Co ćwiczyliśmy? Było świetnie, po Rafałowemu. Tylko jedna osoba wyszła przed końcem, mam nadzieję, że prawdą było to, że musiała wracać do dziecka. Tylko jedna osoba nieomal zemdlała na rozgrzewce — a mówiłem: „Dieta nie sprzyja treningowi!”. Na sali było mnóstwo osób, które kiedyś miały kontakt z naukami YMAA. Bo tak, pomimo że to nie YMAA było organizatorem, to siłą rzeczy Rafał uczył tego, co sam umie najlepiej (inaczej byłoby to nieuczciwe).

qi gong Białego Żurawia
W pierwszej części ćwiczyliśmy Kulę Tai Chi. Z przyjemnością patrzyłem na osoby zupełnie początkujące, które się za to zabrały. Trening kuli, to jest coś, co pasuje każdemu ćwiczącemu, ba – uważam, że nie trzeba praktykować Tai Chi, by ćwiczyć Kulę Tai Chi… to może być samodzielna praktyka, choć oczywiście, w połączeniu z takim systemem jak Tai Chi, daje większy efekt. Było świetnie, w końcu poćwiczyłem te rotacje, od których stroniłem, bo uważałem, że ich nie umiem. Ćwiczyłem z lekką piłką, z ciężką piłką z moją glinianą kulą. Dwie i pół godziny minęło jak dobra randka.
W drugiej części było trudniej. Miękki Qi Gong Białego Żurawia. I znów rzecz mocno uniwersalna, coś, co uczy fundamentalnej zasady całego Kung Fu, czyli otwarcie i zamknięcie. Może trochę za dużo było twardego treningu, ale to Rafał wie lepiej i ja tylko pochylam głowę. Trochę żałuję, że w ogłoszeniu nie napisałem, żeby osoby początkujące dobrze się zastanowiły. Ten zestaw jest piękny, widowiskowy, ale według mnie skrajnie trudny i nieoczywisty (w przeciwieństwie do Kuli, która jest bardzo techniczna, ale dzięki temu łatwo opisywalna).
To tyle o materiale, bo nie ma co opisywać… każdy pracował tak uczciwie jak tylko mógł i mam nadzieję, że każdy skorzystał. Ja na pewno! Pisałem, że motywacją dla mnie była oszczędność czasu, którą traciłem na dojazdy, te warsztaty miałem pod nosem, a wstać musiałem wcześnie rano i położyłem się już po północy. Tak więc… tego… no…

+ 10 do poziomu
To były bardzo dobre zajęcia. Przyszli ludzie z różnych szkół uczący się u różnych ludzi, którzy czasami, nie ukrywam, znajdują się bardzo daleko od siebie, a wszyscy oni znaleźli wspólny mianownik swoich praktyk. To wspaniały widok (Janku, żałuj że tego nie widziałeś, rozmawialiśmy kiedyś o tym) radujący serce i powodujący, że mnie ćwiczyło się lepiej. Takie plus dziesięć do poziomu.
Z tego miejsca dziękuję wszystkim uczestnikom za wkład w tę synergię, za wzniesienie się ponad jakiekolwiek podziały, które jak w każdym środowisku istnieją. Dzięki za wspólną praktykę.
Dziękuję za udział w ankiecie (ponad połowa uczestników zechciała mi poświęcić czas więc chyba są reprezentatywne). Same zajęcia dostały ocenę 9.45/10 więc wysoko. To cieszy, choć z drugiej strony Rafał był gwarantem takiego wyniku. Sala i warunki to ocena 8.90/10 – nooo dużo więcej nie poprawię, bo miałoby to negatywny wpływ na cenę, ale oczywiście będę się starał. Postaram się też poprawić komunikację ze mną jako organizatorem, przepraszam za wszystkie błędy popełnione w stresie i spowodowane brakiem doświadczenia. Większość osób dobrze oceniła też dostosowanie poziomu treningu do własnych potrzeb.

Czyli co? Sukces? Tak, sukces. Nawet Adasiowi się podobało, a człek to wybredny i znający się na rzeczy. I trudno mu dogodzić.
Wszystkie zdjęcia w powyższym wpisie są autorstwa Vovy, któremu dziękuję za ich udostępnienie. Nie umiem robić zdjęć na treningach. Pomimo tego, że statyw, stabilizator i pilot – zrobiłem jedno zdjęcie.

A każdego chętnego do wzięcia udziału w cyklu „Trening dla osób z otwartą głową” zapraszam do kontaktu. Mam nadzieję, że to się niedługo zacznie na całego rozkręcać (obym tylko zdołał wszystkie śrubki pozbierać).
Krzywym okiem KO






Gdy Kundel Tai Chi sekwencję szlifuje,
Czamka oczom nie wierzy i oddech wstrzymuje..
(fragment tekstu dumki białostockiej)
A co to za kuchnia gruzińska na seminarium białego żurawia?? Dałbyś znać, to byśmy catering u Nhat załatwili. Wózek pełen xôi i cháo gà by podjechał. Nikt by nie zemdlał ani opadł ociężały. BTW, shimei Joanna pewnie Ci wystawiła ocenę 6/10, a Ty myślisz, że jakiejś elki nie potrafi zrobić ;p
To jest świetny pomysł… myślałem o tym ale nie wiem jak to zoorganizować. Nie mam takiego miejsca gdzie ludzie mogliby usiąść a nie każdemu odpowiada jedzenie na stojąco. Jeszcze zamówiłbym kawę i baneczkę dla każdego. Trzeba by pomyśleć o takim jadłowozie… ech daleka droga przedemną….
Ci, którzy nie chcą przysiąść na stołeczku Nhat, nie są godni uczestnictwa w gaoji seminarium – to zastępuje wszelkie ankiety 😉
Tak mistrzu… będę pracował na grupą. Jeśli ktoś to czyta… to naprawdę jest to przepyszne jedzenie.