Po chińsku ma to swoją nazwę. Takie opowieści kwon. Czyli wspomnienia o bohaterskich czynach wojowników. Jak u wędkarzy, obrastające w coraz większą ilość pokonanych przeciwników. Ponieważ nie mamy zbyt wielu okazji do wspomnianych dokonań, pod tę kategorię podpadają różne historyjki, nie zawsze te chlubne, nadające się do rozpowszechniania.
Ćwiczenie chińskich sztuk walk ma tą zaletę, że prędzej czy później jesteś albo uczestnikiem takich historii, albo nawet ich bohaterem. Ja mam tego farta, że po pierwsze primo – ćwiczę już od jakiegoś czasu, a po drugie primo – towarzystwo w jakie miałem zaszczyt „wpaść” gwarantuje takie przypadki.
Zanim przytoczę historyjkę, chciałbym poruszyć pewną rzecz. Mówi się, że Taiji i ćwiczenie innych sztuk walk pozwala zachować wieczną młodość lub nawet odmładza. I wiecie co? Coś w tym jest. To przez wspomnienia, to one powodują, że umysł się nie starzeje, a to już wystarczy. Ludzie, którzy pędzą nudny żywot (Dom-praca-dom-nowy projekt) nie mają wspomnień, ich życie relatywnie płynie szybciej. Nam, trenującym – czas płynie wolniej pomimo tego, że mamy go jakby mniej. Nie na darmo profesor Kotarbiński mawiał: „Jeśli chcesz mieć więcej czasu, znajdź sobie dodatkowe zajęcie”. Albo coś w tym stylu…
A teraz do historii. Na wstępie wyjaśnię tytuł wpisu. Dlaczego dla dorosłych? Ano dlatego, że po pierwsze: będę używał takiego jednego słowa, które w słowniku angielskim określone jest jako wulgarne, a po drugie: już widzę jak mi skoczy oglądalność na blogu :))
Historyjka miała miejsce jakieś 10 lat temu, kiedy pojechałem na obóz szkoleniowy Akademii I’quan do malowniczego skądinąd Chorzowa. Zupełnym przypadkiem był tam mój brat w sztuce – Łukasz (mam nadzieję, że nie będzie miał do mnie żalu za to wspomnienie), którego poznałem nieco wcześniej w warszawskim YMAA, jeszcze drugi nasz wspólny znajomy, ja oraz mój młody, którego non stop ciągałem na takie różne imprezy.
Od samego początku razem z nami w pokoju ulokował się pewien Holender – Stephan. Jakiż on był wiecznie zdziwiony Polską? Że duża, że ładna, że stadion wielki a zamknięty, że Polska wygrała z Holandią 4:1 (w 1975 – ale zapomniałem wspomnieć o tym) i że żarcie takie niezdrowe (smalcu nie chciał spróbować, myślał że go wkręcamy – musiałem spróbować pierwszy), ale za to smaczne.
Któregoś dnia postanowiliśmy zrobić sobie ognisko (w Chorzowskim Parku Kultury! ale da się) . Ja zacząłem się zastanawiać co przygotować na to ognisko. Kiełbaski na patyku wydawały mi się zbyt trywialne i oklepane. Więc co? Grochówka. To, co dalej nastąpiło, przypominało nieco teatr Szajny – pełna improwizacja. Zrobić grochówkę od początku nie bardzo miałem warunki, więc kupiłem wielką puchę w sklepie. Potem do ogniska, jak już dogasało, dwie cegły do środka, puszka na cegły i gotujemy! Dobrze, że chociaż oderwałem wieko z puszki, bo jakby to wybuchło, to dopiero byłaby niezła jazda.
Stephen był zainteresowany co tam tak sobie bulgocze.
– What is this?
– This is polish soup – Łukasz był z nas najlepszy w komunikacji w języku angielsku.
– Powiedz mu czym się kończy zjedzenie grochówki – zaproponowałem
– This is a soup followed by a fart (fart – to właśnie to wulgarne określenie oddychania torem z dala od ust)
– What?.. fight?
– Yes.. fart!.
Muszę tu zaznaczyć, że byliśmy już po 2-3 piwach więc komunikacja stawała się z jednej strony łatwiejsza, a z drugiej – słowa się robią do siebie podobne.
– Fight… this is imposibille. In this night?
–That night, probably too..
kwon – opowieści wojowników
Indianin Meskaleros przed podaniem grochówki…
Zdziwieniu nie było końca. W pewnej chwili nieopodal naszego ogniska przechodził jeszcze jeden uczestnik obozu Akademii, tym razem rodowity Anglik. Stephen wszystko mu opowiedział, a tamten jeszcze raz spytał się nas o szczegóły. A że Anglik mówił bardziej po angielsku, no i nie był po tych piwach, to tym razem zrozumieliśmy go od razu. Pomyłka została wyjaśniona teraz myślę, że trochę szkoda. Założylibyśmy z Łukaszem szkołę walczących po grochówce.
Dorobiłoby się do tego nieco historii, że np. powstało to w starym chramie na Grochowie i przez wieki było pilnie strzeżoną tajemnicą grochowskich dozorców. On by zajął się budową świątyni, a ja organizacją ceremonii przyznawania stopni ze smarowania się ciepłą grochówką. (BTW wczoraj w czasie badania EKG pielęgniarka smarowała mi klatę żelem – nareszcie wiem za co płacę podatki).
1
Organizuję wyjazd treningowy do Chin (Guangfu 2024).
Jeśli podoba Ci się moja działalność – możesz mi pomóc rozwijać moją pasję! Postaw mi kawę (kliknij obok).
Dziękuję.
A sama zupa? Puszka okazała się być zagęszczoną paciają (dwukilową skondensowaną breją). Na dokładkę, nie mieliśmy odpowiednio dużej łychy żeby to coś mieszać, więc spód lekko się przypalił. Po odparowaniu resztki wody powstał blok, z którego spokojnie można było uformować figurę Dolly Parton (oczywiście po dokupieniu jeszcze trzech puszek, bo tego co mieliśmy wystarczyłoby tylko na jej lewą pierś). Ale podawałem to z kamienną twarzą Indianina Meskaleros i wszyscy zjedli… a w nocy, no cóż…
Jak pamiętam to chłopaki spożywali jeszcze parę innych rzeczy ,po których mieli ciężko trenować 😉
przykłady! przykłady!
Taki chłopak z Walii to raczej nie po grochówce był chory 🙂
może przeholował z karuzelą? A ten Serb który wrócił oskubany z knajpy?
Śliwowica Grzesia zrobiła swoje 🙂
śliwowicy się nie zapomina
Jej nie,po niej tak 😉
Serb coś za bardzo kręcił,na końcu by wyszło że go oskubali Chorwaci 😉
Według teorii, że chodzenie po bagnach wciąga ,to chodzenie po parku w nocy tym bardziej 😉
Jezu, śliwowica Grzesia. Jak to przeczytałem, to wątroba mnie jakoś dziwnie zakłuła. Pewnie to wspomnieniowa reakcja psychosomatyczna :>