KO w krainie Karate

symbol karate z Okinawy

Ten krąg po lewej stronie, to ponoć symbol okinawskiego Karate. Dawno temu, kiedy młody ćwiczył karate, kupiłem mu taką naszywkę. Nic to, że młody (i ja z nim) ćwiczył Shotokan, a ja ni w ząb nie rozumiałem symboliki tego znaku, po prostu on mi się spodobał. Wtedy widziałem w tym latające potrójne ostrze, dziś zauważam też trzy „łezki” obecne w symbolu Taiji.

Piszę o tym, ponieważ otrzymałem od znajomego zaproszenie do wzięcia udziału w seminarium prowadzonym przez znanego mi nauczyciela I’Liq Chuanu – Joshua Craig’a (więcej na jego temat przeczytacie tu). O dziwo, organizowanym dla adeptów okinawskiego Karate w warszawskiej szkole tego stylu, prowadzonej przez Senseja Zbigniewa Wójcika.

Takie międzystylowe zajęcia to trudna sprawa. To spora odwaga ze strony prowadzącego stanąć przed ludźmi, którzy ćwiczą coś totalnie odmiennego. Dlatego byłem bardzo ciekawy: czego, a przede wszystkim: jak, Joshua ma zamiar uczyć. Pomyślałem sobie, że może i dla mnie wynikną z tego jakieś ciekawe nauki.

Z jednej strony – świat sztuki walki powinien być bardzo uniwersalny. Mamy przecież tylko po parze rąk i nóg, ale przecież używamy ich czasem całkowicie odmiennie. Z drugiej strony – mówimy różnymi językami. Czasami nawet proste pojęcia – jak pozycja mabu, różnią się od siebie w zależności od szkoły, przekazu, a czasami „widzimisia” instruktora.

I tak, z pewną dozą nieśmiałości, w poniedziałkowy wieczór wylądowałem  na warszawskim Mokotowie. Już przy drzwiach spotkałem Włodka. Kiedyś wysokiego stopniem adepta Taiji według YMAA, a obecnie zaawansowanego adepta I’liq Chuan i jednocześnie jednego z organizatorów imprezy.

W czasie, kiedy wspominaliśmy „stare, dobre czasy”, zebrała się niewielka grupka „miejscowych” oraz przyjechał też prowadzący.

grupka karateków…  jak wszędzie niewielka, ale mają chociaż młodzież

Na szczęście mogliśmy ćwiczyć w butach. Trochę obawiałem się takiego japońskiego sznytu, ale nie, było normalnie. Niektórzy byli na bosaka, a reszta nie,  widać, że sekcja zdroworozsądkowo nieortodoksyjna. Były i Gi, i dresy. Tylko symbol inny niż się spodziewałem. Zamiast tego, który prezentowałem powyżej, na bluzach królowała brama zamku Surei No Mon – symbol Okinawy. Natomiast szef tutejszych karateków (Sensei Zbigniew Wójcik) okazał się niezwykle otwartym, serdecznym człowiekiem.

Przejdźmy jednak do najważniejszego. Sam trening. Jak już pisałem, ciekaw byłem czego przedstawiciel stylu, bądź co bądź wewnętrznego, będzie uczył adeptów drogi pustej ręki*. W pierwszej części zobaczyliśmy (pozornie) proste ćwiczenie. Oczywiście Josh nie pokazuje ćwiczenia i już. Tu przeszliśmy całą ścieżkę od prostego ruchu góra dół, aż do wersji końcowej (jak później się dowiedziałem, to i tak była to wersja uproszczona). I wtedy zaczęło się: w pary i ćwiczymy.

Pisałem już i powtórzę. Joshua nie pozwala, aby komukolwiek się nie udało. Podchodzi do każdej pary (pomaga mu w tym Włodek) i obaj korygują tak długo, aż wyjdzie.

Trening nie był zbyt wymagający fizycznie. Josh dużo mówi (Włodek to bardzo dokładnie tłumaczy), a ćwiczenie nie było z kategorii ciężkich. Ale pamiętałem, co powiedział mi Włodek przed treningiem: I’Liq Chuan jest czymś, co wymaga ciągłej „uważności”, więc po pierwszej części wyszedłem z sali z lekkim niedosytem fizycznym, choć mentalnie raczej „zajechany”. Cóż, po ośmiu godzinach pracy za kompem, czasami szukam wycisku mniej wymagającego psychicznie. Ale z drugiej strony sztuki walki są dla ludzi myślących (ale się teraz narażę…)

Josh demonstruje, Włodek robi za punkt odniesienia
to chyba nie ta kategoria wagowa

Druga część… musieliśmy opuścić salę, którą po nas zajęła grupa bliżej niezidentyfikowanych combatowców (poznałem po napisach na koszulkach i groźnych krzykach prowadzącego, dochodzących z sali).

Na drugiej części scenariusz treningu był taki sam. Prezentacja, technika i ciągłe powtarzanie, przerywane tylko demonstracjami błędów. Tym razem technika trudniejsza, więc i Josh więcej o niej mówił. Zresztą trzeba mu przyznać, że ma do tego talent. Tym razem jednak musiałem się trochę napracować. Moim partnerem był człowiek o nieprzeciętnej budowie i sile nosorożca (pozdrawiam), dość powiedzieć, ale miałem problemy by objąć jego nadgarstki.

Joshua Craig

Kiedy godzinę później udało mi się zrozumieć „o co kaman”, trening się skończył. Na odchodne dostałem jeszcze jedną, bardzo fajną poprawkę. Naprawdę, wezmę ją sobie do serca.

Reasumując. Fajnie, że pojechałem, choć obawy miałem. Joshua  jednak gwarantuje, że człowiek się czegoś nauczy, coś sobie uświadomi. To jak w przysłowiu: „Lepiej z mądrym znaleźć, niż z głupim stracić”**. A I’Liq Chuan? Za mało go znam, żeby wyrokować. To na pewno nie jest Taiji i na dłuższą metę chyba nie da się tego pożenić. Ale jakby komuś odpowiadało takie „mentalne” podejście do sztuki walki, to spokojnie mogę polecić. A w każdym razie na pewno Josha i Włodka. Pewnie się jeszcze zobaczymy.

Z tego miejsca chciałem serdecznie raz jeszcze podziękować Joshowi Craigowi, Włodkowi Hrymniakowi i Zbyszkowi Wójcikowi za zaproszenie mnie do udziału w seminarium.

Leif  Penzendorfer francuski iliqquanowiec – medytacja przesuwania słupa barkiem 😉

1

Organizuję wyjazd treningowy do Chin (Guangfu 2024).
Jeśli podoba Ci się moja działalność – możesz mi pomóc rozwijać moją pasję! Postaw mi kawę (kliknij obok).
Dziękuję.


Joshua Craig
o i tu jest… pies pogrzebany,,,

Jeśli ktoś jest zainteresowany osobą Joshua Craig’a – zapraszam na jego stronę.


  • Karate Do – droga pustej ręki
    ** tak wiem, że to inaczej leciało

0 komentarzy do “KO w krainie Karate”

A co Ty myślisz na ten temat? Dodaj komentarz