Dziś będzie trochę mentorsko. Pozwalam sobie na takie połajanki, bo stworzyłem tego bloga, żeby pisać, co myślę. Może nie do końca, bo ostatnio myślę często o tym, jak to Legia przerżnęła mecz z Craksą i Lechem. NO ŻEŻ Q(kulszowa), jak można było wyjść na boisko i nie walczyć!!! JA SIĘ PYTAM, JAK!?
No i przypomniało mi się, dwa dni medytacji poszły się paść. Ale nie o tym. O Qi Gongu będzie.
Historia, jakich wiele i pewnie każdy z nas ma, na swoim koncie kilka. Uczymy się jakiejś odmiany Qi Gongu, podoba nam się, składamy sobie przysięgę, że będziemy ćwiczyć i najczęściej szybko nam przechodzi. Jak z tymi listami do kolonijnej miłości, przechodziło nam 15 minut po rozstaniu.
Powody są trzy.
- Po pierwsze: szybko nam się nudzi — nic na to nie poradzimy. Nasz „małpi umysł” domaga się impulsów, nowości i nie jest w stanie ścierpieć stagnacji. Powolny postęp go nie zadowala.
- Po drugie: zapominamy — bo to nie jest proste. Myli nam się kolejność, coś nas boli albo ruch nie jest tak płynny, jak powinien. To wszystko zniechęca.
- Po trzecie: nie działa! – a miało. Nie czujemy tego wszystkiego, o czym mówił ticzer. W rezultacie porzucamy naukę.
Trochę nam na początku szkoda straconego czasu i pieniędzy, ale wmawiamy sobie, że dało to nam jakieś doświadczenie. Trzeba przecież znaleźć sobie jakieś usprawiedliwienie.
Nie żebym się tu wywyższał, ja to piszę na własnym doświadczeniu. Takie numery robiłem w swoim życiu kilkukrotnie. Takiego Yi Jin Jingu, który uważam za jedną z najważniejszych rzeczy przeze mnie ćwiczonych, uczyłem się razy kilka. Zawsze było tak, że Marek się produkował, robił sesje zdjęciowe, opowiadał, a ja, jego Tudi wyrodny, porzucałem naukę po kilku próbach. Dopiero kiedy się uparłem, że przećwiczę, coś się zmieniło. Przez kilka miesięcy ćwiczyłem codziennie i dopiero wtedy okazało się, że moje rozmowy z Markiem na temat ćwiczenia weszły na inny poziom. Na jaki? O tym na końcu.
Proces praktyki Qi Gong (to samo się tyczy Tai Chi i innych sztuk walk) możemy podzielić na dwa główne etapy. Pierwszym jest etap uczenia się „fa” (ponoć w trzecim tonie, tym zdziwionym), a drugim „gong” (w pierwszym tonie). Za poprawność tonów odpowiedzialności nie biorę, lata słuchania punk rocka zabiły mi słuch niemal całkowicie.
Fa
FA — to trochę „metoda” lub „technika”. Nie chcę zgrywać sinologa. Dla mnie jest to czas i energia poświęcone na opanowanie praktyki. Każdy od tego zaczyna. Nawet jak jest to jakiś master-flamaster, to najpierw musi po kimś powtarzać. Metoda musi być rozwijana przez pewien czas, dopóki nie będzie wystarczająco dobra, aby uznać ją za umiejętność. Taka metoda to jest po prostu czas potrzebny na zbudowanie narzędzi do osiągnięcia konkretnego celu i dlatego stosuje się ją (tą metodę) tak długo, aż tego celu nie osiągniemy. Jednym słowem łopata potrzebna nam jest tak długo, aż nie wykopiemy rowu.
Ten czas jest jak pierwsze randki. Kupujemy kwiaty, chodzimy do kina na łzawe melodramaty, zmieniamy skarpetki i zaniedbujemy kumpli, a w zamian mamy tylko obietnice. No dobra, i +10 do szacunku na dzielni, jak się pokażemy z ładną dziewczyną. 😉

Kiedy ćwiczymy sztuki wewnętrzne i praktykujemy je metodycznie wystarczająco długo, aby osiągnąć cel, można powiedzieć, że owo „Fa” przekształciło się w „Gong”.
Gong
Gong można przetłumaczyć: „umiejętności” lub „praca”. To samo słowo jest używane w określeniu Qi Gong. Mnie w tym ujęciu bardziej by pasowało słowo „jakość”.
Jakość to słowo, które ostatnio robi karierę w sporcie. Komentatorzy sportowi mówili, że w ostatnim meczu piłkarzom Legii zabrakło jakości. I prawda… DLATEGO PRZEGRALI!!! Bałwany jedne (i znów mi się przypomniało). Nie wiem, czego im zabrakło, ale pewnie tego „fa” na treningach było stanowczo za mało.
W skrócie – praktykant sztuk wewnętrznych uczy się, jak rozwijać i używać to „fa”, aby przekształcić je w „gong”. A kiedy już się to stanie, to pojawią się rzeczy, o których istnieniu nawet nie myśleliśmy.
Że tak wrócę do przykładu z randkami… Albo może nie, lepiej nie, bo mnie Danusia we flakach utopi, a że flaki gotuje wyśmienite, to szkoda będzie je taką tłustą wkładką zepsuć. Jednym słowem – praktyka na poziomie „gong” nie jest już taka ciężka i upierdliwa jak na etapie „fa”.

Przede wszystkim już pamiętamy, co mamy robić, więc kosztuje to nas mniej wysiłku. Nasz małpi umysł uspokaja się i usypia, bo opanowanie jakiejkolwiek umiejętności działa na niego niczym porządny sztach maryśki. Najważniejsze jednak jest to, że pojawiają się efekty.
Przemiana
Tak naprawdę nie musimy wtedy już tłuc ćwiczeń codziennie. Możemy spokojnie zająć się wykorzystywaniem naszej „jakości” do dalszej praktyki. I tak „gong” staje się „fa” dla następnego, wyższego „gong”. Taka przemiana, że tak użyję słowa pasującego do Tai Chi (SEO mi się poprawi).
To „fa”, czyli narzędzie, przestaje być potrzebne, a wręcz potrafi być szkodliwe. Myślę, że jako przykład można tu przytoczyć centrowanie – dobre żeby się czegoś nauczyć, potem trzeba iść dalej. A wtedy trzeba zacząć ćwiczyć w miejscu. Odrzucić to, co zbędne.
Oczywiście czasami warto coś powtórzyć. Tak dosypać do ognia, który ma tendencję do wygasać, ale to już nie jest ta orka, co na początku nauki.
Jak rozpoznać, kiedy mamy już „gong”?
Skąd mnie to wiedzieć? Jakbym posiadł taką wiedzę, wybudowałbym klasztor na szczycie góry. Na przykład na Kasprowym (oczywiście zamknąłbym dwudziestokilometrową strefę) i tam uczył wybranych albo zostałbym trenerem Legii i… (no żeż… jak oni mnie wkurzyli…).