Azja trawel – KO spotyka prawdziwego mistrza

Od początku prowadzenia tego, pożal się Panie bloga, nie robiłem jeszcze tak długiej przerwy we wpisach. Nie zrobiłem tego dlatego, że mi się znudziło (choć to pisanie proste nie jest), ani że nic się nie działo (bo działo się chwilami aż za dużo). Po prostu nie miałem dostępu do kompa i w zasadzie do netu też. Niemożliwe? Możliwe. Zapakowałem bowiem plecak i wyruszyłem na Tajwan. Na kompa nie starczyło już miejsca. Zresztą, choć na Tajwanie darmowy internet jest wszechobecny (wyprzedzają nas w tym o kilkanaście lat), to i tak nie miałbym czasu.

mapa Tajwanu z naniesioną moją trasą podróży

Chwalę się teraz troszkę, ale naprawdę jest czym. To była wspaniała podróż. Szkoda, że Danusi nie udało się ze mną wyruszyć. Jakieś wpisy o wyjeździe się jeszcze pojawią, ale muszę nieco uporządkować emocje.

Ten wpis będzie pierwszy i będzie traktował o mistrzu. Od razu się przyznam, nie był to mistrz Tai Chi, ale całość co nieco o mojej ulubionej sztuce walki traktować będzie.

Teraz historia właściwa.

Od dawna miałem takie jedno niewielkie marzenie (oprócz innych mniejszych lub większych oczywiście). Chciałem stać się posiadaczem chińskiej pieczątki. Instytucja takich imiennych pieczątek znana jest chyba powszechnie. Odpuszczę sobie zatem historię i background społeczny zjawiska. Tego w necie jest full, lepiej opisane niż to, co ja mógłbym tu naprodukować. Ja chciałem mieć swoją pieczątkę i już.

szukając mistrza

Poprosiłem więc Jiuzhizi, coby mi taki napis nakreślił (na wszelki wypadek sprawdziłem na Googlach czy mnie nie wkręca) i zabrałem kartkę ze sobą w podróż. Postąpiłem może trochę egoistycznie, bo chciałem uczcić swój pierwszy samodzielny trening, który miał miejsce w czasie mojej poprzedniej kantońskiej wyprawy. Wtedy to ćwiczyłem w taoistycznej świątyni na tarasie wieży obserwatorium astronomicznego. Na pamiątkę tego wydarzenie chciałem mieć pieczątkę z napisem „ćwiczący na wieży”. Ja wiem, takie imię, które sam sobie wymyśliłem, to trochę narcystyczne jest… imię powinno być nadane przez kogoś innego, najlepiej jakiegoś mistrza. To może później, jak już się takiego przydomka dorobię. Nie chciałem za to tak popularnego pisania fonetycznego własnego imienia. Bo przecież takie znaki, które oddają tylko brzmienie imienia, mają swoje drugie znaczenie, a sam wierzę w to, że imiona mają na człowieka jakiś niewielki wpływ.

Na Tajwanie byłem w kilku miastach, w każdym z nich odwiedziłem minimum jeden taki zakład produkujący klasyczne pieczątki. Oglądałem w nich gigantyczny wybór pieczątek. Ładne były. Kamienne, kościane, drewniane i plastikowe – czyste pieczątki. W każdym z nich jednak uprzejmie odmawiali mi wykonania usługi. W jednym z miejsc dowiedziałem się nawet, że to za trudne jest. No właściwie Jiuzhizi ostrzegał mnie, że to nie będzie takie hop siup, bo to aż pięć znaków wyszło.

No dobra, nie w każdym. Raz pani powiedziała „ok” i pokazała na wzór gumową pieczątkę. Taką to ja mogę sobie w Polsce zrobić. Szukałem więc dalej. I kiedy już utraciłem nadzieję…

pocztówka z Kaohsiung

To był już praktycznie koniec podróży. Wylądowałem na krótko na południu wyspy, w portowym mieście Kaohsiung. Samo miasto może najmniej chińskie – trójpasmowe ulice przecinane pasami zieleni powodują, że ruch uliczny gdzieś niknie. Nawet sam fakt, że było to jedyne miasto, w którym widziałem więcej samochodów niż skuterów, mówi o odmienności miasta. Po prostu – nowoczesne miasto, dużo wieżowców, mniej świątyń i kobiety odsłaniają ramiona (zresztą palmy i słońce – to cóż zrobić?).

misja Tajwan

dystrykt Gushan – inne oblicze miasta

Samo miasto mniej mnie interesowało, kilka wieżowców w życiu widziałem. Ja nastawiłem się na zwiedzanie dystryktu Gushan górującego nad miastem. Gushan, niegdyś satelickie miasta portowego Kaohsiungu, jest przylepionym do niewielkiego masywu górskiego zlepkiem niewielkich budynków. Charakterem wyraźnie się różni od reszty miasta.

ulubione miejsce pozowania dla młodych par – muzeum kolejnictwa. Całe muzeum to tylko 3 lokomotywy. W porównaniu z warszawskim – bida.

Chwilę pokręciłem się po muzeum kolejnictwa i polazłem pod górę. Tego dnia kondycja mi nie sprzyjała. Te kilka dni trekingu w 30-stopniowym upale dały mi w kość. Nawet wspomaganie się gorącą wodą nie pomogło. To powinna być wycieczka na cały dzień, a nie popołudniowy spacer prosto z pociągu. Niewiele więc wyszło ze spaceru wzdłuż nadmorskiego klifu, świątyń ukrytych wśród południowych lasów, tunelu Cijin Star i nawet szkoły walki mieczem. Trudno – nie chciałem tam zejść na serce. U podnóża góry zjadłem pożywny obiad i poszedłem szukać innych atrakcji. Mijałem sklepy i warsztaty, gdzie ludzie krzątali się przy czynnościach, które nie zawsze rozumiałem. Kupiłem sobie nową koszulkę, bo w poprzedniej już trochę chodziłem.

jedna z figur w kompleksie świątynnym
po drodze do świątyni…

W końcu, pomiędzy warsztatem naprawiającym skutery, a stolarzem, zobaczyłem warsztat pieczątkarski. Na jego witrynie leżały bezładne stosy czystych pieczątek. Warsztat jednak różnił się od tych, które odwiedzałem poprzednio. Był zawalony różnymi meblami, niezbyt czysty i z głośno grającym telewizorem, mieścił też lodówkę. Nie widziałem jednak właściciela. Spytałem u naprawiaczy skuterów, pokazali, że rzemieślnik powinien być w zakładzie, tak samo zareagował stolarz (oczywiście nie rozmawiałem po chińsku – bo nie znam, ani po angielsku, bo ten oni często znają gorzej ode mnie). Dopiero kiedy wszedłem do zakładu po raz trzeci, kątem oka zobaczyłem, że coś się poruszyło na łóżku znajdującym się zaraz za roboczym stołem.

portowe miasto Kaohsiung

w lesie znalazłem opuszczony bunkier

Z łóżka wstał staruszek… w pierwszej chwili pomyślałem, że ma on 150 lat. W rozchełstanej, brudnej koszuli i długich gaciach zapraszał mnie do wejścia. Przywitałem się grzecznie i pokazałem mu kartkę z napisem, chwilę pomedytował i powiedział OK. Z półki nad głową wygrzebał prostą, drewnianą pieczątkę… tak, to było właśnie to, czego szukałem. Ceny nie negocjowałem, jak dla mnie była to niewielka kwota za spełnienie swojego marzenia – co tu dużo mówić – naprawdę była niewielka, wychodziło taniej niż zrobienie komputerowej pieczątki w Polsce. Zresztą Tajwan to nie Tunezja, tu raczej nie ma co negocjować.

wnętrze zakładu

Tu jednak zaczęły się problemy. Starszy pan coś mi usilnie tłumaczył, z czego zrozumiałem tylko liczebnik „Ba” – osiem. Wskazywał przy tym na zegar. Tylko czy mam przyjść o ósmej? Czy za osiem godzin? Czy jutro rano? Jutro!? Nieee! Jutro rano muszę już jechać w stronę znajdującego się na drugim końcu wyspy lotniska. Poza tym, czy ja tam trafię po raz drugi? Czasami nie mogłem odnaleźć po raz drugi ulicy, którą obiecywałem sobie obejrzeć za dnia. Znikała niczym u Harry’ego Pottera.

Na szczęście istnieją telefony internetowe. Jiuzhizi dogadał szczegóły – dzięki mu za to wielkie. Wytargowałem jeszcze skrócenie terminu odbioru o godzinę i mogliśmy przystąpić do produkcji.

Staruszek przez dłuższą chwilę wypróbowywał różne ustawienia znaków, by w końcu przedstawić mi wzór do akceptacji. No… nawet jakby tam było coś pozytywnego o Lechu Poznań, to też bym potwierdził. Potem miałem dla siebie trzy godziny oczekiwania, a rzemieślnik zabrał się do pracy.

staruszek od pieczątek

wieczorny widok na zakład

Pojawiłem się punktualnie. Było już ciemno, okolica mało miejska. Mimo to, łażąc po różnych miastach Tajwanu, nawet późną nocą czy wcześnie rano, czułem się bardzo bezpiecznie. Poza tym byłem narajany niczym talib na kurs pilotażu.

W zakładzie paliło się światło, a właściciela spotkałem pochylonego nad jakąś maszyną. Poruszał się z trudem, łapiąc się mebli. Był bosy, pochylony i niewiarygodnie chudy, skóra wręcz na nim wisiała, ale na mój powrót założył świeżą, czystą koszulę i pozapinał wszystkie guziki. Turysta chyba nie był u niego częstym gościem.

Poznałem proces produkcji. Wzór wymyślony przez artystę jest nanoszony na cienką blaszkę. Ta następnie jest trawiona w taki sposób, że kwas wyżera napis i powstaje ażurowy wzór. Taka blaszka jest w skali 2:1, bo stworzenie napisu składającego się z kilkunastu linii na kwadracie 2 × 2 cm jest, jak dla mnie jest niemożliwe. Następnie ów wzór jest nanoszony na drewnianą pieczątkę przy pomocy prostej maszyny kopiującej. Maszyna ta ma dwa ostrza. Jedno z nich uderza w blaszkę i w chwili kiedy w nią trafi drugie ostrze, które bije dużo gęściej, uderza w drewno, wybijając niewielką dziurkę. Tam, gdzie pierwsze ostrze trafia na wytrawiony otwór, drugie ostrze oszczędzało materiał pieczątki. I tak na kawałku miękkiego drewna powstawał misterny wzór.

pracująca maszyna kopiująca

Czekając na zakończenie pracy tego pseudocyfrowego pradziadka skanera, ucinaliśmy sobie niewielką pogawędkę. Rzemieślnik starał mi się coś opowiadać, choć po angielsku znał kilka słów. Pytał skąd jestem, pokazywał jakiś dyplom, częstował herbatą i winogronami. No, szczytów sztuki konwersacji to nie osiągaliśmy, ale cóż – wojna… Postanowiłem pokazać mu swoją kolekcję kilkudziesięciu pieczątek, które pracowicie zbierałem w swoim treningowym notesie podczas wędrówki. Oglądał je długo i dokładnie czytając na głos nazwy miejscowości i miejsc, w które odwiedziłem*.

ćwiczący na wieży

Na koniec nadszedł czas na ostateczny szlif. Miałem okazję przy okazji zobaczyć tradycyjne imadło. Ponoć takie imadło początkujący rzemieślnik otrzymuje od swojego nauczyciela fachu jako symbol przynależności do cechu.

Nadawanie ostatecznego szlifu trwało jakieś 30 minut. Papier ścierny, drobne dłuta. Pewne ręce rzeźbiące drobne znaki. Niesamowite widowisko, którego byłem świadkiem. W świetle mocnej żarówki widziałem tylko ręce (on sam prosił mnie, bym nie robił mu zdjęcia). To, co otrzymałem na koniec, to naprawdę niewielkie dzieło sztuki. Moje własne.

ręczne korygowanie pieczątki
ostatnie poprawki po obejrzeniu odbitki. Ja tam ślepy jestem, dla mnie była idealna od początku

Teraz odniesienie do Tai Chi, bo przecież o tym chciałem pisać na tym blogu. Otóż w internetach można znaleźć relacje ludzi, którzy takie pieczątki posiadają. Niektóre piękne, rzeźbione w drogim kamieniu, wybajerzone. Niektóre warte kilka tysięcy złotych. Ja jednak wolę swoją, znalezioną w małym, zapuszczonym warsztacie – prostą, może nie do końca doskonałą, ale z duszą. Takie też powinno być Tai Chi, którego chcę się uczyć. Może być siermiężne jak warsztat starszego pana. Nie musi być widowiskowe, bo te poprzednie odwiedzone przeze mnie warsztaty były zimne, mało było w nich życia. A to „życie”, „dusza” to jest to, czego szukam. Byłem w wielu szkołach, w niektórych tego nie znalazłem mimo tego, że poziom nauczania czasami był w nich wysoki. W niektórych spotykałem tylko i wyłącznie dobre warunki, ale nic poza tym. Każdemu życzę by znalazł to, czego szuka.

oto i ona. W całej okazałości…

spełnianie marzeń

PS.

Niestety, zgapiłem się. Do drewnianych pieczątek należy używać specjalnego tuszu. Zwykły tusz pieczątkarski bowiem nie przywiera do drewna, jest zbyt rzadki. Oryginalny robiony jest na bazie oleju z zawartością barwnika (koniecznie czerwonego) i zagęszczany drobnym pyłem z jedwabiu. Olej ma jeszcze tę zaletę, że konserwuje drewno. Alkohol zawarty we współczesnych tuszach wysusza drewno i może spowodować, że pieczątka popęka. Niestety, tak bardzo byłem szczęśliwy z nabytku, że nie spytałem o tusz. Czytałem co prawda, że pasuje tusz do metalowych datowników, ale wolałbym coś specjalnego. Tymczasem w warszawskim zakładzie pieczątkarskim z 30-letnią praktyką pani powiedziała mi, że jak żyje, to ona czegoś takiego nie widziała.


1

Organizuję wyjazd treningowy do Chin (Guangfu 2024).
Jeśli podoba Ci się moja działalność – możesz mi pomóc rozwijać moją pasję! Postaw mi kawę (kliknij obok).
Dziękuję.


PS II

Jiuzhizi wyczytał z wizytówki starszego pana, że nazywa się on Luo Furong i w 85. roku Republiki (1996 wedle nas) zajął drugie miejsce w jakimś super ważnym konkursie rzemieślniczym.


  • Te pieczątki, to historia na oddzielną opowieść. To okolicznościowe pieczątki wykładane w muzeach, dworcach, knajpach, sklepach i świątyniach, które chyba odgrywają rolę widokówek.

14 komentarzy do “Azja trawel – KO spotyka prawdziwego mistrza”

  1. KO, nie wiem, czy to dobry moment, ale w treści pieczątki nie ma „ćwiczącego” :] Jakby to powiedzieć, po powrocie z Kantonu chyba były dwie wersje i ja optowałem za wersją z „daoren” jako bardziej podniosłą i odpowiadającą atmosferze Świątyni Spadających Kwiatów (ten ćwiczący mi się nie dobrze tłumaczył) i.. tą wersję Ci podesłałem przed wyjazdem. Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Wg mojego oglądu jesteś bardziej Taoistą niż ćwiczącym :p

    Odpowiedz
    • ciekawe dlaczego mi tego nie powiedziałeś wczoraj jak się widzieliśmy…. 🙂

      a ja sprawdziłem tylko czy nie ma tam nic o cyckach.

      Jasne wybaczam. Widocznie tak miało być, takie Dao.

      Odpowiedz
      • Czułem się jakbym miał powiedzieć rodzicom przed wywiadówką, że dostałem 2 z matmy, do której się niby przygotowywałem wieczorami :] W razie czego, pojadę do mistrza Luo po nową 😉

        O cyckach jest, jak przeczytasz co drugą literę transkrypcji od tyłu ;p Ale proszę, proszę.. kumpelstwo kumpelstwem, a musiałeś sprawdzić!

        Odpowiedz
        • Po tym jak szukałem zdjęć kuli Tai Chi a wyskakiwały mi tylko na wpół nagie azjatki… też byś sprawdził

          Odpowiedz
  2. KO, jesteś okrutny! Tak pozostawić opowieść bez rozwiązania zagadki tajemniczych słów starego mistrza pieczątek. Przypuszczałem, że spojrzał na ścienny zegar, szepcząc kamiennym głosem: „Kostucha zabierze Cię o ósmej.” 😉

    Odpowiedz
  3. Gratuluję podróży KO! Podróżowaliśmy razem z Tobą prowadząc specjalny czat komentatorski – już pracujemy nad upublicznieniem zawartości: oby sława Cię nie przytłoczyła ;). A, no i wiedziałem, wiedziałem, że bez telefonu do Jiuzhizi się nie obędzie ;), ale numeru z napisem na pieczątkę to nawet w okresie najlepszego nastawienia na robienie „jaj” bym nie wymyślił 😀

    Odpowiedz
    • Ale tylko raz skorzystałem z jego pomocy… starałem się być samodzielny.

      A napis. Jest ok. To jak u wiedźmina… dziecko niespodzianka jest najlepsze.

      Odpowiedz

A co Ty myślisz na ten temat? Dodaj komentarz